sobota, 8 sierpnia 2009
Szwedzkie ryby
96 km
Pobudka o 7.00, szybko się zwijamy, bo muchy są paskudne. Wchodzą wszędzie – do nosa, oczu, uszu bleee. I jeszcze bzyczą koszmarnie. Rezygnujemy ze śniadania, byle szybciej stamtąd wyjechać. Jazda bez śniadania nie jest dobra, nie mam w ogóle siły na kręcenie. Po jakiś 10 km zatrzymujemy się na kaszkę. Szybkie śniadanie w towarzystwie much – mam wrażenie, że one lecą za nami. Jedziemy w stronę Ardre, gdzie obowiązkowo oglądamy kościół. Lasem dojechaliśmy do Ljugarn – nadmorskie, turystyczne miasteczko. Nad brzegiem oglądamy formy skalne, znowu zostawiamy swobodnie, bez cienia strachu rowery i idziemy przejść się plażą. Mam ogromną ochotę się wykąpać, słońce prażyło od samego początku i dzisiaj wyjątkowo źle mi się jedzie. Woda taka przejrzysta i krystaliczna, niestety nie skusiłam się. W. powiedział, że tu ludzie przychodzą i robią zdjęcia glonom a my będziemy stopy w nich moczyć. No dobrze, jeśli kąpiel jest nie na miejscu, to poczekam. Kierujemy się na Lau. Droga prowadzi przez las, spotykamy bardzo interesującą rzecz – grobowce z 1500 r. p.n.e. Duże kamienie ułożone w formie łodzi – zwłoki były palone, a proch wysypywany właśnie do tych łodzi.
W När oglądamy kolejny kościół. Dojeżdżamy do Narshamn – w końcu upragniona kąpiel; z widokiem na latarnię morską. Nie muszę pisać, że po raz kolejny zostawiamy rowery na polance, ze wszystkim (podkreślam ze wszystkim, nawet aparat tam zostawiłam!) i ochoczo idziemy do wody. A ludzi dookoła trochę jest, bo miejsce lekko turystyczne. Po obiedzie w drogę, w stronę Ronehamn – to portowe miasteczko z gigantycznym silosem. Na szosie łapię gumę – wbijają mi się dwa kolce dzikiej róży. W. jak prawdziwy dżentelmen zmienia mi dętkę, a ja sobie w tym czasie robię zdjęcia wiatraka :)
W okolicy Ronehamn chcieliśmy zanocować ale odstrasza nas widok silosa. W porcie kupujemy wyśmienite ryby wędzone – makrela z majerankiem i cytryną oraz łosoś. Za te ryby szwedzkie mogłabym się dać pokroić teraz, były przepyszne. Dojeżdżamy do rezerwatu ale niestety nie możemy się w nim zatrzymać, bo to z pewnością rezerwat kaczek – są wszędzie. Jesteśmy zmuszeni jechać dalej, będziemy tak jechać i jechać. Ryby przyczepione do sakwy tylko czekają aż je zjemy, a my jedziemy i jedziemy i nie możemy znaleźć miejsca na nocleg. Pierwszy raz mamy taki problem. Myślałam już, że będziemy musieli rozbijać się gdzieś przy drodze, przy drzewie. Mijamy wioseczki, nawet przygotowania do wesela oglądamy – wesele gdzie? W stodole :) Miałam ochotę się podczepić do zabawy. W końcu ledwo przed zmrokiem docieramy do przepięknego miejsca – nad samym brzegiem lekka trawka i malutkie iglaki, między iglakami rozbijamy namiot, morze jest na wyciągnięcie stopy. Kąpiemy się już po zachodzie słońca. W odwiedziny przychodzi do nas czarny kot, a później miły Holender, który częstuje nas winem. Widok mamy niesamowity – księżyc odbijający się morzu, na brzegu drewniana łódź i plusk fal. Pierwszy raz żałuję, że nie mam statywu, dla tego widoku mogłabym wieść dodatkowe kilogramy.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz