50 km
Przybycie do portu w Visby o godzinie 2:30 nad ranem nie jest idealnym rozwiązaniem. Nie jest idealne pod względem nawigacyjnym - po średnio przespanej drugiej z kolei nocy, po małej ilości jedzenia, jazda na rowerze w środku nocy jest dość trudna. Kluczyliśmy i kluczyliśmy, bo najprawdopodobniej pojechaliśmy w złą stronę. Później oczywiście okazało się, że faktycznie pojechaliśmy w złą stronę - zamiast wjechać do centrum Visby, skutecznie z niego wyjechaliśmy. Wycieczkę zakończyliśmy pełni rezygnacji zaraz obok szosy. Nic nie wskazywało na to, abyśmy mieli jeszcze siłę na dalszą jazdę, aby rozbić pierwszy obóz. Także pierwszy namiot na Gotlandii rozbiliśmy na polu białych kwiatów, przy szosie i w pełnej rosie. Rano okazało się, że to mała miejscowość pod Visby (a może nawet i jej dzielnica, nie wiem) - GRABO.
Pobudka rano po 3 godzinach snu - 7.00 a my już przed namiotem. Nie ma po co spać, gdy Gotlandia czeka. Szybko, bez śniadania ruszyliśmy do centrum Visby. To bardzo ładne miasto ale głównie za sprawą starej, średniowiecznej części miasta. Na starówce małe domki i większe kamienice. Wszystko swoim charakterem i kolorem murów przypominało mi Sibiu w Rumunii. Każdego roku, na początku sierpnia w Visby odbywa się tydzień średniowieczny. Na ulicach można spotkać ludzi ubranych w historyczne stroje, a w parkach rycerzy strzelających z łuku. W Visby po wielogodzinnych poszukiwaniach kartusza do CampingGazu w efekcie kupujemy szwedzki wyrób - Prymus. 300 SEK szybko opuściło nasze kieszenie. Jeszcze zakup biletu na prom powrotny i wyruszamy w trasę. Jesteśmy gotowi na spotkanie z Gotlandią, o której mówią, że to raj na ziemi.
Z Visby jedziemy na północ drogą nr 149 korzystając ze ścieżek rowerowych. Mijamy plaże, charakterystyczny dla tej okolicy brzeg z wystającymi z wody dużymi kamieniami, na których grzeją się mewy. Droga widzie wzdłuż plaży, a następnie wkracza w las iglasty.
Dojeżdżamy do parku narodowego BRUCEBO. Zbaczając na chwilę ze ścieżki i wjeżdżając w las można zobaczyć park z góry. Ze stromego urwiska obserwuje się rozlewiska, las i morze. Wszystko to tworzy niewidziany nigdy wcześniej przez nas krajobraz. W. mówi, że gdyby zalać wodą naszą Jurę mielibyśmy Brucebo. Po obejrzeniu parku kierujemy się dalej na północ, ścieżka dalej prowadzi przez las i łąki. W okolicach, przez które przejeżdżamy, Szwedzi spędzają wakacje w domkach letniskowych. Jednak przez całą drogę wszystko wydaje nam się opustoszałe. Nie ma Szwedów przy domkach, nie ma ich na ulicach, na plażach nie siedzi ich też wielu. Także nie wiem, gdzie oni się podziewają.
Obóz rozłożyliśmy zaraz nad morzem, na kamienistej plaży. Znajdujemy się obok miejscowości SJALSO. Pierwsza kąpiel już za nami. Woda jakby cieplejsza niż w naszym polskim morzu. Po kaszce z wsadem (orzeszki, musli, ananas, rodzynki i suszone banany) odpoczywamy słuchając fal i skrzeczących mew. W. śpi a ja piszę. Tyle rzeczy się już wydarzyło, a słońce jeszcze bardzo wysoko. Mewy skrzeczą, fale pluskają - niczego więcej nam do szczęścia nie trzeba.
Pierwsze obserwacje:
- Wielu Szwedów ma tatuaże;
- Szwedzi, to w większości, jak głosi prawda, blondyni i blondynki :)
- Są raczej mrukliwi. Usztywniają się, jak się do nich coś mówi, nie odwzajemniają uśmiechu na ulicy. Są bardzo mili - przepuszczają na ulicy, nie trąbią na rowerzystów, jadą "na suwak" z promu (bo tu nie ma korków, tylko małe przy zjeździe z promu);
- Młodzież to w większości emo - jestem przekonana, że farbują swoje blond włosy na czarno;
- Szwecja to raj dla wszelkiej maści łódkarzy. W Nynashamn widzieliśmy przystań dla jachtów, jachcików, łódek i łódeczek, a wybrzeże Szwecji to tysiące wysepek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz