niedziela, 16 sierpnia 2009

W Łodzi

Było genialnie! Wyprawa się udała, cel został osiągnięty, cała wyspa przejechana - 810 kilometrów. Najbardziej podobał mi się kontakt z naturą – codziennie morze, las, skały, mało ludzi. Tylko my, rowery i Gotlandia. Kolejny kierunek Norwegia!

czwartek, 13 sierpnia 2009

Ostatni dzień


Dzisiaj cały dzień w Visby. Nigdzie dalej nie jedziemy ostatniego dnia. Czas pokupować pamiątki i pochodzić po starówce. Spędzamy godziny na chodzeniu, jeżdżeniu między kamieniczkami oraz na leżeniu na trawie nad brzegiem morza.
Wieczorem jemy tuńczyka na ławeczce starówkowej i jedziemy rozbić namiot zaraz przy szosie. Chodzi o to aby być jak najbliżej portu, bo z samego rana mamy prom. Rozbijamy się zaraz przed deszczem na parkingu, dla towarzystwa mamy ok. 30 przyczep kempingowych. To chyba standardowy parking przy wylocie z Visby, bo nawet łazienki są z prysznicami. Przez całą noc pada. Kolejnego dnia pakujemy się zaraz przed ulewą, mokry namiot będziemy suszyć w Nynenshamn.

środa, 12 sierpnia 2009

Roma

W związku z tym, że mamy już przejechaną całą wyspę dzisiaj postanawiamy pojechać w głąb lądu – do Romy. W nocy szalał straszny wiatr. Zaczęło się ok. 22. Namiot nam fruwał w każdą stronę. Co chwila wychodziliśmy poprawiać naciągi. Na szczęście nie padało, bo inaczej całą sypialnię mielibyśmy mokrą. O spaniu nie było mowy – ja się kręciłam do 3, W. usnął trochę wcześniej.
Rano słonecznie i nie zapowiadało się na deszcz, dlatego zwinęliśmy namiot i pojechaliśmy przez Vibble, Stenkumla, Tråkumla i Vall do Romy. A tam zwiedziliśmy stary klasztor bodajże z XIII w. Obkupiliśmy się w pamiątki. Na drogę powrotną wybraliśmy już szybką szosę nr 140. Na horyzoncie pojawiły się ciemne chmury, więc jechaliśmy ile sił w nogach aby zdążyć przed deszczem. Do tego wiał bardzo silny wiatr, więc się ciężko jechało. W Visby trzymaliśmy się w MegaICE aby kupić wino, jednak jedyne jakie było w sklepie, to bezalkoholowe i jakieś marne niemieckie. W Szwecji jest bardzo duży problem z kupnem alkoholu, na całej Gotlandii jest tylko bardzo lekkie piwo. Wina nie widzieliśmy nigdzie. Dopiero w Nynenshamn spotkaliśmy sklep alkoholowy. Okazuje się, ze w Szwecji są prowadzone akcje mające na celu zmniejszenie spożycia alkoholu w kraju, jest bardzo duża liczba ludzi cierpiących na alkoholizm. Przejechaliśmy przez Visby i dotarliśmy do tego samego miejsca, co dzień wcześniej. Rozbiliśmy namiot jednak bliżej drzew, aby wiatr nie wiał tak mocno, gdy byliśmy zaraz nad brzegiem klifu.

Obserwacje:
- Nie widziałam tu ani jednej eleganckiej Szwedki. Wszystkie ubierają się w sportowym stylu.
- Jest dużo dzieci – rodzina z jednym dzieckiem, to rzadkość, dwójka jest często, trójka to standard, a czwórka zdarza się czasami.

wtorek, 11 sierpnia 2009

I znowu Visby


76 km

Pobudka w miłym miejscu z widokiem na wyspy. Pustki, cisza i szum morza, jedynie jakiś pan przemyka z aparatem, fotografuje ptaki. Po przepierce i zapakowaniu ruszamy w stronę Visy. Cały czas po lewej stronie mamy widok na wyspy. Dzisiejszy dzień chcemy potraktować lekko, ponieważ do Visy mamy już niedaleko. W Djupvik kąpiemy się w zimnym morzu. Jedziemy już teraz po terenach turystycznych, mijamy małe szwedzkie domki letniskowe. Niektóre są naprawdę piękne – z wielkimi oknami z widokiem na morze, z kwiatkami wokół tarasu, z drewnianym stołem i krzesłami przed domem. Klimat bardzo sielski i relaksowy. Trochę gubimy drogę ale w rezultacie jedziemy do Fröjel – oglądamy kościół, bardzo mi się podobają te ascetyczne wnętrza – żadnych obrazów, witraży, tylko ołtarz, organy, drewniany krucyfiks i ławki. Jedziemy ścieżką rowerową w stronę Visy. W Klintehamn w ICA kupujemy wodę, szwedzkie piwo z 2,8% alkoholu, sałatkę ziemniaczaną, tuńczyka i coś jakieś białe kulki rybne. W Tofcie skręcamy na skansen Wikingów. Rezygnujemy z wejścia, bo bilet dla jednej osoby kosztuje 94korony. Dla nas, to dużo, dla Szwedów nie, skoro oni dają za bagietkę 34 korony. Niestety drogi kraj, a Gotlandia już w ogóle bardzo droga.
Za Toftą nieopatrznie wjeżdżamy na teren jednostki wojskowej. Przez 10 km las, las, las, las i raz jeszcze las. Do rozbicia namiotu miejsca ogrom ale jak na poinformowały tabliczki namiotów rozbijać nie można. Ciekawe czy strzelają do namiociarzy. Jedziemy, jedziemy i końca drogi nie widać. Jeszcze na domiar złego zaczęło padać. W końcu wyjeżdżamy z jednostki, okazuje się, ze wybrzeże trochę się nam podniosło i jesteśmy na wysokim klifie. Niestety nie ma miejsca na biwak, wszędzie letnie domki Szwedów.
Dojeżdżamy do Visy, na polu namiotowym okazuje się, że doba kosztuje 175 koron – dużo, więc jedziemy szukać jakiegoś miejsca na dziko. Zjeżdżamy na jakieś pole – jednak straszno tu, jakoś dziwnie, jeszcze ktoś sobie postawił krzesełko na środku, chyba do obserwacji zajęcy, ponieważ pełno ich tu skacze. Jedziemy dalej, w efekcie trafiamy na miłe pole z małymi krzaczkami, rozbijamy się zaraz obok jednego z nich. Widać morze z klifu, ale zamiast szumu fal słychać szum samochodów z pobliskiej szosy do centrum Visby. Na szczęście cykają świerszcze.

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Nocleg w rezerwacie


77 km

Dzisiaj nie chce nam się wstawać. Wakacje, a my codziennie się zrywamy o 7.00. Rokrocznie mamy takie wakacje, teraz to i tak jest lepiej – jak jedziemy w góry, to pobudka jest o 5.00. Pakujemy się bez zbędnych ceregieli, myjemy przy butelce, bo do czystego brzegu za daleko. Czyścimy łańcuch, ja swój tak czyszczę, że po 6km muszę go raz jeszcze wyczyścić. Ruszamy ale coś niedobrego mi się dzieje z przerzutką, przy wysokich biegach coś mi pyka. Niestety mimo usilnych prób W. nic nie da się zrobić z przerzutką. Najważniejsze, że mogę jechać. Jedziemy do Burgsvik, ruch na drodze dzisiaj duży. Jest słonecznie, czasami pojawiają się chmurki. Aby zboczyć z głównej trasy jedziemy do Nas. Odpuszczamy już sobie kolejny kościół.
Zatrzymujemy się w Nisseviken – mała nadmorska mieścinka. Jemy spaghetti bella italiana – ohyda. Wegetujemy chwilę na ławce. W. ma ochotę się wykąpać ale zerwał się zimny wiatr. Szwedom to nie przeszkadza, kąpią się dziarsko w zimnej wodzie.
Ruszamy drogą nr 140 i kierujemy się w stronę miejscowości Kvarnåkershamn. Mamy zamiar tu przenocować, jednak okazuje się, że smród nad wodą jest tak niemiłosierny, że nie można oddychać. Nie wiem, jak ludzie mogą tam wytrzymać – domki letniskowe mają nad samym brzegiem. Zorganizowałabym tam jakąś akcję zbierania zgniłych glonów, gdyby przyszło mi spędzić wakacje nad śmierdzącym brzegiem. Nie ma rady, jedziemy dalej w stronę rezerwatu z wyspami Karlsö. Tu jest pięknie – duża przestrzeń i minimalizm w krajobrazie. Mamy widok na dwie wyspy. Postanawiamy zostać na noc, tylko nie wiem czy w rezerwacie możemy się kąpać – trudno, kąpiemy się.

niedziela, 9 sierpnia 2009

Z widokiem na wyspy



64 km

Rano pozwalamy sobie na dłuższe spanie, w końcu jest niedziela. Miły klimat wywołuje u nas nieśpieszne nastroje. Pakujemy się i przed drogą idziemy jeszcze się wykąpać. Małe molo i w końcu głęboka woda! Można popływać :) Delektujemy się chwilą. Gdy mówię do W., że wychodzę, odzywa się siwa głowa w wodzie:
- Polacy?
- Tak – odpowiadam
- Znam wasz język ale jest bardzo trudny.
Hmmm ciekawe skąd szwedzka, starsza pani znała polski... można się tylko domyślać ;)
Kąpiel była miła ale mi jakiś maluśki skorupiak wszedł w pępek fuj!
Wyjeżdżając z łączki ucinam sobie jeszcze pogawędkę z miłym Kurdem, który zaznacza, ze jest z Kurdystanu a nie z Iranu. Mówi, że od wtorku ma się popsuć pogoda, jedzie w przeciwną stronę niż my, w stronę Fårö.

Wiejską drogą kierujemy się na Grötlingbo. Jesteśmy już na terenach, na których spotykamy więcej krów niż owiec. Gospodarstwa szwedzkie są bardzo uporządkowane, wszystko jest poukładane, oczywiście zdarzają się bałaganiarskie zagrody, ale w rzadkości. Coś co wzbudza mój podziw, to trawniki – w życiu nie widziałam na tak dużej przestrzeni, tak idealnie przystrzyżonych trawników. Przy domach mają pomalowane skrzynki – domki, koniki, kotki, ale czasami też się zdarzają jakieś kluski mało artystyczne.

Obieramy kierunek na Hoburgen na końcu cypla, ze wspaniałymi klifami. Widok nieziemski, ze wszystkich stron otacza nas morze. Na cyplu będziemy dziś spać, szkoda że się nie da na klifie (w zasadzie czemu się nie da?). Jedziemy drogą wzdłuż wybrzeża, przejeżdżamy obok muzeum kamieni. Czytamy, że Gotlandia była eksporterem kamieni i dostarczała piaskowce do Niemiec, cała Gotlandia jest zbudowana z tutejszego budulca.
Rozbijamy się nad brzegiem na polance ze średnim dostępem do morza. Aby się wykąpać musieliśmy przejść kawał drogi, w końcu znaleźliśmy dostęp do wody (tzn. że nie było tu tak dużo przygniłych glonów) ale w tym miejscu były glony… różowe. Nie wiem czy nie zacznę świecić w nocy.

sobota, 8 sierpnia 2009

Szwedzkie ryby


96 km

Pobudka o 7.00, szybko się zwijamy, bo muchy są paskudne. Wchodzą wszędzie – do nosa, oczu, uszu bleee. I jeszcze bzyczą koszmarnie. Rezygnujemy ze śniadania, byle szybciej stamtąd wyjechać. Jazda bez śniadania nie jest dobra, nie mam w ogóle siły na kręcenie. Po jakiś 10 km zatrzymujemy się na kaszkę. Szybkie śniadanie w towarzystwie much – mam wrażenie, że one lecą za nami. Jedziemy w stronę Ardre, gdzie obowiązkowo oglądamy kościół. Lasem dojechaliśmy do Ljugarn – nadmorskie, turystyczne miasteczko. Nad brzegiem oglądamy formy skalne, znowu zostawiamy swobodnie, bez cienia strachu rowery i idziemy przejść się plażą. Mam ogromną ochotę się wykąpać, słońce prażyło od samego początku i dzisiaj wyjątkowo źle mi się jedzie. Woda taka przejrzysta i krystaliczna, niestety nie skusiłam się. W. powiedział, że tu ludzie przychodzą i robią zdjęcia glonom a my będziemy stopy w nich moczyć. No dobrze, jeśli kąpiel jest nie na miejscu, to poczekam. Kierujemy się na Lau. Droga prowadzi przez las, spotykamy bardzo interesującą rzecz – grobowce z 1500 r. p.n.e. Duże kamienie ułożone w formie łodzi – zwłoki były palone, a proch wysypywany właśnie do tych łodzi.
W När oglądamy kolejny kościół. Dojeżdżamy do Narshamn – w końcu upragniona kąpiel; z widokiem na latarnię morską. Nie muszę pisać, że po raz kolejny zostawiamy rowery na polance, ze wszystkim (podkreślam ze wszystkim, nawet aparat tam zostawiłam!) i ochoczo idziemy do wody. A ludzi dookoła trochę jest, bo miejsce lekko turystyczne. Po obiedzie w drogę, w stronę Ronehamn – to portowe miasteczko z gigantycznym silosem. Na szosie łapię gumę – wbijają mi się dwa kolce dzikiej róży. W. jak prawdziwy dżentelmen zmienia mi dętkę, a ja sobie w tym czasie robię zdjęcia wiatraka :)
W okolicy Ronehamn chcieliśmy zanocować ale odstrasza nas widok silosa. W porcie kupujemy wyśmienite ryby wędzone – makrela z majerankiem i cytryną oraz łosoś. Za te ryby szwedzkie mogłabym się dać pokroić teraz, były przepyszne. Dojeżdżamy do rezerwatu ale niestety nie możemy się w nim zatrzymać, bo to z pewnością rezerwat kaczek – są wszędzie. Jesteśmy zmuszeni jechać dalej, będziemy tak jechać i jechać. Ryby przyczepione do sakwy tylko czekają aż je zjemy, a my jedziemy i jedziemy i nie możemy znaleźć miejsca na nocleg. Pierwszy raz mamy taki problem. Myślałam już, że będziemy musieli rozbijać się gdzieś przy drodze, przy drzewie. Mijamy wioseczki, nawet przygotowania do wesela oglądamy – wesele gdzie? W stodole :) Miałam ochotę się podczepić do zabawy. W końcu ledwo przed zmrokiem docieramy do przepięknego miejsca – nad samym brzegiem lekka trawka i malutkie iglaki, między iglakami rozbijamy namiot, morze jest na wyciągnięcie stopy. Kąpiemy się już po zachodzie słońca. W odwiedziny przychodzi do nas czarny kot, a później miły Holender, który częstuje nas winem. Widok mamy niesamowity – księżyc odbijający się morzu, na brzegu drewniana łódź i plusk fal. Pierwszy raz żałuję, że nie mam statywu, dla tego widoku mogłabym wieść dodatkowe kilogramy.

piątek, 7 sierpnia 2009

Dalsze kręcenie


90 km

Poranna pobudka, dzisiaj już jestem gotowa do wstania o 6.00 – zadziwiające. Kierujemy się na Slite. Cały czas jedziemy szosą miedzy drzewami – trochę to nudne i monotonne, żadnych widoków ale dzisiaj jedzie mi się znakomicie. W Slite oglądamy kamieniołom, ogromny! Z tego, co jest napisane na tabliczce, wydobywa się z niego kamienie już od 7 wieków. W Slite produkuje się cement, który jest eksportowany na cały świat. Jak nas informuje tabliczka, cement jest najwyższej jakości. W Slite tankujemy wodę z kranu na stacji a w sklepie z półki, dodatkowo bułki, serek i tym sposobem jemy śniadanie nad jeziorem Bogevik. Slite mi się średnio podoba – nad miastem góruje cementowania.
Kierujemy się w stronę Gothem. Po drodze mijamy formy skalne. W Gothem oglądamy kościół. Jedziemy na Kraklingbo. Po drodze chcemy zjeść obiad, więc wjeżdżamy do lasu w poszukiwaniu morza :) Jedziemy tak z 15 km i trafiamy w rezultacie do urokliwego miejsca – Baju. Sympatyczna plaża z drewnianymi domkami. Szwedzi relaksują się nad wodą, a my wcinamy makaron z torby. Chwila odpoczynku na trawie, W. nawet się pokusza o kąpiel, ja jakoś wyjątkowo nie mam ochoty na zimną wodę, za bardzo chyba się rozleniwiłam na tej trawie.
Jedziemy dalej do Gammelgran, gdzie oglądamy kościół, jak się okazuje wszystkie kościoły na Gotlandii są takie same. Dalej trochę błądzimy ale w rezultacie trafiamy do Sysne nad zatoką Sandviken. Jadąc miałam okazję zobaczyć trend w tutejszym budownictwie – stare szopy, stodoły są przerabiane na budynki mieszkalne. Na prawdę wygląda to zadziwiająco. Z pewnością mogłabym mieszkać w takim miejscu :) Niestety nad zatoką jest ludno, nie ma takiej ciszy i bezludzia jak wczoraj. Rozbijamy się na łączce za tatarakiem. Nad brzegiem niestety śmierdzą glony, także wieczorna kąpiel nie należy do najprzyjemniejszych. Poza tym znowu muchy!

czwartek, 6 sierpnia 2009

Na Fårö


80 km

Pobudka rano, a za namiotem mgła. Wczoraj widziany brzeg dziś zniknął we mgle. Namiot mamy mokry, i nie dziwię się już codziennie rano, że trzeba go suszyć. Piaszczysta plaża nie jest dobra, piach podczas pakowania jest wszędzie – w śpiworze, w sakwach, w klapkach no i oczywiście w łańcuchu też. Po śniadaniu ruszamy drogą po Fårö. Jedziemy wśród lasów, dojeżdżamy do latarni morskiej. Biała latarnia ładnie się komponuje z czerwonym domkiem obok [to takie szwedzkie :)] Mała fotka sponsoringowa i jedziemy dalej. Wjeżdżamy na łąki z owcami – widok jest sielski. Jedziemy w upale i marzymy o kąpieli w zimnym morzu. Smarujemy się kremami,jednak to chyba nic nie daje. Znajdujemy przyjemne miejsce między drzewami - kamienista plaża, zgniłe glony nawet nie śmierdzą, nikogo nie ma, więc szybka przebierka i już jesteśmy w wodzie. Pławimy się jakiś czas – miło i relaksowo. Na odchodne snickers na pół i w drogę. W. nie może uwierzyć, że taki upał jest:
- Tu najwyższa temperatura w sierpniu to 20 stopni. Uciekłem od upałów środkowoeuropejskich, a tu na Gotlandii też upały.
Ja tam lubię słońce :)
Dojeżdżamy na prom, przepływamy na drugi brzeg. W Fårösund obowiązkowa wizyta w ICE aby zakupić wodę mineralną. W Bunde mijamy skansen – osada z XVII wieku, na polu ludzie sierpami tną siano. Kierujemy się na półwysep Furilden. Słońce, słońce i raz jeszcze słońce. Na półwyspie bardzo miło i przede wszystkim cicho. Po turystycznym Fårö przyda nam się lekka oaza spokoju. Zatrzymujemy się na obiad nad brzegiem morza, po lewej stronie mamy wielkie bloki skalne i czuję się, jak bohaterki filmu „Piknik pod wiszącą skałą”. Jemy średnio dobry kuskus z warzywami, po krótkiej drzemce na gorącym kamieniu w moim wykonaniu i leżakowaniu W. w lesie jedziemy dalej. To miejsce ma jakiś niesamowity klimat, jest taka cisza, że aż dziwne. Jedziemy w stronę Hellvi, tam skręcamy do rezerwatu i znajdujemy się docelowo w Stolfsholm. To jest najpiękniejsze miejsce podczas całej wyprawy. Rozbijamy namiot zaraz nad brzegiem, między sosenkami, do morza prowadzą ogromne płaskie skały. Nawet mamy miejsce na ognisko. Dookoła ani żywej duszy, jesteśmy zupełnie sami. Z namiotu mamy widok na trzy wysepki.

środa, 5 sierpnia 2009

Ku Fårö


84 km

Rano po porannych zabiegach i nieudanej próbie kąpieli W. wyruszamy w stronę Fleringe. Opuszczamy miejsce pełne bzyczących much i stada komarów. Jedziemy szosą przez las i docieramy do rezerwatu Bästerträsk, w którym są zlokalizowane 3 jeziora, a jedno z nich to Blå Laguna – cudne miejsce. Niebieska woda, skały dookoła. Oczywiście kąpiemy się. Woda orzeźwiająco chłodna, żeby nie napisać, że zimna. Chwilkę schniemy na słońcu, szybka przebierka w krzakach i ruszamy w drogę do Fårösund. Jedziemy przez tereny leśno-rolnicze. W Fårösund kupujemy 2 butle wody mineralnej, a 2 butle napełniamy na stacji benzynowej kranówką. Woda mineralna na stacji kosztowała 21 koron + kaucja. Na szczęście zaraz obok była ICA z wodą za 10 koron (generalnie woda w porównaniu z innymi produktami jest droga). Miasteczko średniej wielkości z promem na Fårö. Omijamy stojące w korku samochody i szybko jesteśmy na promie, bardzo krótka podróż i po 10minutach jesteśmy na najpiękniejszym miejscu na ziemi. Na razie jedziemy przez tereny rolnicze, później wiedziemy w las. Na łąkach pasą się owce, przejeżdżamy obok zabytkowych osad – stodoły ze strzechą zwisającą prawie do ziemi. Większość z nich przerobiona na domy, ale niektóre dalej służą w celach rolniczych. Jedziemy w najpopularniejsze miejsce na Fårö – w stronę kamiennych twarzy. Ścieżka cały czas asfaltowa, więc jedzie się znakomicie. Docieramy do wybrzeża ze skałami. W cieniu jednej z nich jemy mięso z fasolą. Krajobraz jest iście księżycowy – dookoła białe skały i morze. Słońce grzeje bardzo mocno, tak bardzo, że aż nie mamy ochoty wychodzić z naszego cienia. Jedziemy dalej wzdłuż parku Langhammars. Widoki przepiękne – skały w przeróżnych formach omywane cały czas przez morze. Trafiamy na zabytkową malutką wioskę rybacką – parę drewnianych domków, jeden obok drugiego, tak jakby się chroniły wzajemnie przed wiatrem, drewniane stare łódki. Wszystko krok od morza. W wiosce unosi się zapach drewna i wędzenia. Objeżdżamy cały park, robimy sobie zdjęcia przy legendarnych twarzach, ludzi w tym miejscu jest na prawdę bardzo dużo. Szwedzka ufność tak na nas wpłynęła, że ze spokojem zostawiamy rowery z całym naszym „majdanem” przy jeden ze skał i idziemy na mały spacer. Po zwiedzaniu jedziemy na drugą stronę wyspy w poszukiwaniu noclegu. Tu zastaje nas niespodzianka – piaszczyste plaże. Już się przyzwyczaiłam do tych białych skał, do których nie można wbić szpilki od namiotu, a tu proszę – piach. Jeśli i piach, to i pełno turystów. Za każdym razem, gdy zjeżdżamy z drogi na plażę okazuje się, że raczej nici z noclegu, ponieważ, a to za dużo ludzi, a to domki, a to plażowicze etc. W końcu znajdujemy sympatyczne miejsce na wydmie, za trawką widzimy morze :) Jakieś 100 metrów dalej stoi przyczepa kempingowa, której właściciele przepraszają nas, ale mają zepsute drzwi, więc mogą trzaskać. Tak, szwedzka uprzejmość jest bardzo ujmująca.

wtorek, 4 sierpnia 2009

Rowerem przez las - raz!


72 km

Pobudka o 7:00 i wykonanie szeregu czynności, które stają się w podróży rutyną rowerową - poranna toaleta w morzu, suszenie namiotu z rosy, pakowanie sakw i śniadanie. Opuszczamy nasze obozowisko i ruszamy pod górę, po to aby wjechać na drogę nr 149. Jedziemy asfaltową drogą, miło, szybko i bez większego ruchu. Mijamy stada owiec (ogolonych), krowy na pastwiskach, domki z idealnie przyciętą trawą, ślicznymi ogródkami i przyozdobionymi płotami. Jedziemy w stronę miejscowości Kappelshamn. W lesie zbaczamy do miejscowości Lickershamn, którą otaczają wapienne skałki. Nad morzem odpoczywamy i jemy szwedzki jogurt naturalny, który mi w smaku przypomina tłustą śmietanę. Jednym słowem - jest średni. Nad brzegiem stoją małe,drewniane bordowe domki. Szwedzi chyba przyjeżdżają tu na wypoczynek, a w domkach trzymają leżaki, bo nic większego do nich nie wejdzie ;) W oddali widzimy klify, na które docelowo zmierzamy. Po chwili relaksu kierujemy się z powrotem na drogę nr 149. Gdy spostrzegamy znak informujący o wjeździe do parku narodowego Hall-Hangvars (Gotlandia ma 26 parków narodowych), wjeżdżamy w las.
- Czuję się jak w Tatrach - mówię.
- A ja jak w Afryce - mówi W. chociaż w życiu tam nie był.
Wjeżdżamy głębiej w las i docieramy nad brzeg morza. Przed nami roztacza się cudowny widok. Morze, kamienista plaża, stare drewniane łodzie i biały klif. Spokój i cisza, jak śpiewa Rogucki. Na tej plaży mogłabym spędzić cały urlop - jest pięknie. Odpoczywamy i posilamy się kurczakiem z curry. Jak się później okaże, na taki widok trzeba mocno zapracować.

Po obiedzie i odpoczynku stwierdzamy, że nie będziemy się wracać tą samą ścieżką, ponieważ wjazd na plażę był dość długi, tylko pojedziemy dalej na północ i wyjedziemy zaraz przy szosie. Ścieżka, którą wybraliśmy jest typowo piesza i absolutnie nie rowerowa. Duże kamienie, korzenie, wąska dróżka wiodąca między drzewami i krzakami dzikiej róży, która rani ręce i nogi. Ścieżka schodzi czasami ostro w dół lub pnie się ostro w górę. Skałki też wyrosły nam nagle na drodze i trzeba było wprowadzać na nie rowery. Sakwy dają nam się we znaki. W sumie po 5 km docieramy do ... ogrodzenia. Chwała Bogu, że na drugą stronę można się przedostać po drewnianej drabince! Rozpinamy sakwy i cały nasz rowerowy bagaż, przenosimy sakwy i rowery przez drewniane przejście. Jest to strasznie męczące ale mam nadzieję, że zaraz dotrzemy do szosy. Jednak nie... szosa nie jest jeszcze tak blisko. Jedziemy dalej odpędzając się od uciążliwych much i komarów. Dojeżdżamy nareszcie do końca ścieżki, która łączy się z utwardzoną drogą. Jedziemy ok. 2 km i w efekcie docieramy do miejsca, w którym wjechaliśmy do parku! W. wypadła śruba mocująca bagażnik, więc musimy zrobić sobie małą reperacyjną przerwę.
W końcu dojeżdżamy do szosy nr 149. Jestem zmęczona już bardzo, bo leśna ścieżka dała mi się we znaki. Przejeżdżamy Kapelhamn - małe miasteczko z ogromną żwirownią. Darujemy sobie Gotland Ring - bo to na pewno i tak duża dziura po wydobytym żwirze. Jedziemy wzdłuż morza, wybierając miejsce na nocleg. Po paru obserwacjach zatrzymujemy się w rezultacie zaraz nad samym morzem w miłym miejscu z kawałkiem mchu i kamienistym zejściem do wody. Wieczorna kąpiel w morzu i kolacja. Teraz oglądamy czerwony zachód słońca przy bzyczących komarach.

Obserwacje:
  1. krowy mają grzywki i długie włosy na grzbiecie (może to nie krowy?)
  2. Szwedzi jednak się uśmiechają i mówią "hej hej" :)

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Pierwsze kręcenie na Gotlandii


50 km

Przybycie do portu w Visby o godzinie 2:30 nad ranem nie jest idealnym rozwiązaniem. Nie jest idealne pod względem nawigacyjnym - po średnio przespanej drugiej z kolei nocy, po małej ilości jedzenia, jazda na rowerze w środku nocy jest dość trudna. Kluczyliśmy i kluczyliśmy, bo najprawdopodobniej pojechaliśmy w złą stronę. Później oczywiście okazało się, że faktycznie pojechaliśmy w złą stronę - zamiast wjechać do centrum Visby, skutecznie z niego wyjechaliśmy. Wycieczkę zakończyliśmy pełni rezygnacji zaraz obok szosy. Nic nie wskazywało na to, abyśmy mieli jeszcze siłę na dalszą jazdę, aby rozbić pierwszy obóz. Także pierwszy namiot na Gotlandii rozbiliśmy na polu białych kwiatów, przy szosie i w pełnej rosie. Rano okazało się, że to mała miejscowość pod Visby (a może nawet i jej dzielnica, nie wiem) - GRABO.

Pobudka rano po 3 godzinach snu - 7.00 a my już przed namiotem. Nie ma po co spać, gdy Gotlandia czeka. Szybko, bez śniadania ruszyliśmy do centrum Visby. To bardzo ładne miasto ale głównie za sprawą starej, średniowiecznej części miasta. Na starówce małe domki i większe kamienice. Wszystko swoim charakterem i kolorem murów przypominało mi Sibiu w Rumunii. Każdego roku, na początku sierpnia w Visby odbywa się tydzień średniowieczny. Na ulicach można spotkać ludzi ubranych w historyczne stroje, a w parkach rycerzy strzelających z łuku. W Visby po wielogodzinnych poszukiwaniach kartusza do CampingGazu w efekcie kupujemy szwedzki wyrób - Prymus. 300 SEK szybko opuściło nasze kieszenie. Jeszcze zakup biletu na prom powrotny i wyruszamy w trasę. Jesteśmy gotowi na spotkanie z Gotlandią, o której mówią, że to raj na ziemi.

Z Visby jedziemy na północ drogą nr 149 korzystając ze ścieżek rowerowych. Mijamy plaże, charakterystyczny dla tej okolicy brzeg z wystającymi z wody dużymi kamieniami, na których grzeją się mewy. Droga widzie wzdłuż plaży, a następnie wkracza w las iglasty.
Dojeżdżamy do parku narodowego BRUCEBO. Zbaczając na chwilę ze ścieżki i wjeżdżając w las można zobaczyć park z góry. Ze stromego urwiska obserwuje się rozlewiska, las i morze. Wszystko to tworzy niewidziany nigdy wcześniej przez nas krajobraz. W. mówi, że gdyby zalać wodą naszą Jurę mielibyśmy Brucebo. Po obejrzeniu parku kierujemy się dalej na północ, ścieżka dalej prowadzi przez las i łąki. W okolicach, przez które przejeżdżamy, Szwedzi spędzają wakacje w domkach letniskowych. Jednak przez całą drogę wszystko wydaje nam się opustoszałe. Nie ma Szwedów przy domkach, nie ma ich na ulicach, na plażach nie siedzi ich też wielu. Także nie wiem, gdzie oni się podziewają.

Obóz rozłożyliśmy zaraz nad morzem, na kamienistej plaży. Znajdujemy się obok miejscowości SJALSO. Pierwsza kąpiel już za nami. Woda jakby cieplejsza niż w naszym polskim morzu. Po kaszce z wsadem (orzeszki, musli, ananas, rodzynki i suszone banany) odpoczywamy słuchając fal i skrzeczących mew. W. śpi a ja piszę. Tyle rzeczy się już wydarzyło, a słońce jeszcze bardzo wysoko. Mewy skrzeczą, fale pluskają - niczego więcej nam do szczęścia nie trzeba.

Pierwsze obserwacje:
  1. Wielu Szwedów ma tatuaże;
  2. Szwedzi, to w większości, jak głosi prawda, blondyni i blondynki :)
  3. Są raczej mrukliwi. Usztywniają się, jak się do nich coś mówi, nie odwzajemniają uśmiechu na ulicy. Są bardzo mili - przepuszczają na ulicy, nie trąbią na rowerzystów, jadą "na suwak" z promu (bo tu nie ma korków, tylko małe przy zjeździe z promu);
  4. Młodzież to w większości emo - jestem przekonana, że farbują swoje blond włosy na czarno;
  5. Szwecja to raj dla wszelkiej maści łódkarzy. W Nynashamn widzieliśmy przystań dla jachtów, jachcików, łódek i łódeczek, a wybrzeże Szwecji to tysiące wysepek.

niedziela, 2 sierpnia 2009

Szwecja nas wita


Po opóźnionym przybyciu do Nynashamn okazało się, że prom na Gotlandię najwcześniej mamy o 23.30, co oznaczało prawie 9 godzin czekania. Na początku ulokowaliśmy się w przytulnej przystani - dookoła pełno Szwedów, spacerujących, rozmawiających przy piwie, słuchających w knajpie Abby i grających w minigolfa.
Później przejechaliśmy okolicę, która urzekła nas uroczymi czerwonymi domkami. W końcowej fazie czekania oddaliśmy się rytualnemu czyszczeniu łańcuchów. Okazuje się, że ta czynność jest bardzo przyjemna.

Prom na Gotlandię przytłoczył nas swoimi rozmiarami - był tak ogromny, że stanie na pokładzie otwartym przyprawiało o lęk wysokości. Podróż minęła szybko, bo tylko 3 godzinki i do tego przespane jednym ciurkiem :)

sobota, 1 sierpnia 2009

W stronę północy

Pierwszy dzień oczywiście przebiega pod znakiem podróży. Od samego rana aż po rano w dniu kolejnym. Podróż zajęła nam 2 dni - stosunkowo dużo jeśli weźmiemy pod uwagę odległość, jaka dzieli Gotlandię od Polski.

Zaczęliśmy od pociągu relacji Łódź-Gdańsk. Pociąg, jak to pociąg bez większych przygód i urozmaiceń. Po pociągu czas na prom relacji Gdańsk-Nynashamn. Podróż promem przebiegła pod znakiem śmierdzących skarpet. W pierwszej chwili po zdjęciu swoich butów byłam przekonana, że to moje nogi wydzielają taką woń. Okazało się jednak, że to zbiorowa woń tirowców, a dla ścisłości - ich nóg. W ogóle na całym promie śmierdziało - mieszanka spoconych ciał, śmierdzących stóp i wyziewów alkoholowych. Zdecydowanie wentylacja na promie nie działała, tak jak działać powinna. Spaliśmy w jadalni. Z rewelacji promowych można zaznaczyć jeszcze dwa fakty:
  1. bardzo dobre jedzenie - niestety jajeczko z majonezem spadło mi na spodnie i przez cały urlop, gdy było trzeba wkładać długie spodnie byłam przyozdobiona tłustą plamą;
  2. dostałam uczulenie na coś czym była wyczyszczona łazienka - moje ciało obsypało się swędzącą i czerwoną oraz puchnącą wysypką. Na szczęście wysypka po ok. 3 godzinach zniknęła.