wtorek, 7 września 2010

ku nieznanemu



100 km

Staramy się wstać wcześniej, zwijamy się dość sprawnie. Kasza z suszem już mi nie smakuje, jest wręcz okropna! Nie mogę już jeść tej paćki bez smaku z dodatkiem dużej ilości słodkości bleee. Wyjeżdżamy z pola o 10.00 mając nadzieję, że obraliśmy drogę w dobrą stronę. Wjeżdżamy do centrum Kristiansund, to dość spore miasto z przemysłowymi peryferiami, co nie komponuje się ładnie z otaczającym morzem i pagórkami. Samo centrum nie robi na nas dobrego wrażenia, dużo miejsc jest zaniedbanych i obleśnych. Z perspektywy sporej ilości widzianych już miast, w czasie naszej podróży, mogę śmiało stwierdzić, że większe miasta norweskie są brzydkie. W większości wyglądają, tak jakby nic się w nich nie zmieniało od dziesiątek lat. Z prospektu wyczytujemy, że Kristiansund zostało prawie w całości zbombardowane w czasie II wojny światowej, pod koniec lat 40tych starano się je odbudować zachowując jego przedwojenny charakter. Wyczytaliśmy także, że miasto słynie z produkcji suszonych ryb.





Docierając do morza orientujemy się, że źle pojechaliśmy. Trzeba zawrócić i dojechać do punktu wyjścia... pod górę. Mi na środku skrzyżowania puszczają sakwy i cały rower z bagażem wali się na poziom zerowy. Źle przypięłam rano całość do bagażnika i teraz mam za swoje. Zła droga, przewrócony rower na ulicy, cholernie ciężkie sakwy, które muszę szybko doprowadzić do pionu sprawiają, że moja rezerwa cierpliwości na ten dzień jest na wyczerpaniu. Jedziemy według mapy ale nie możemy się wydostać z miasta. Po kolejnym zawróceniu w końcu zjeżdżamy na właściwą drogę i kierujemy się w stronę miasteczka Seivika. Dojeżdżamy do promu, czekając na "odprawę" jemy frytki za całe 30 koron. Podróż trwa 30 minut, więc wykorzystujemy ją zasadnie - mała drzemka. Pan bileciarz nie wymaga od nas zakupu biletu, macha ręką i puszcza za darmo :)

Jesteśmy na wyspie i drogą numer 680 jedziemy w stronę miasteczka Tustna. Pagórki i górki, górki i pagórki. Droga miła i mało męcząca, bo nie ma zbyt wiele podjazdów ale mi jedzie się dość ciężko. Nogi mam jak kołki. Zawsze zastanawiałam się, jakie to jest uczucie mieć "nogi jak kołki", mogę przestać się zastanawiać... już wiem. Mały lekki podjazd a ja nie mam siły kręcić. Przejeżdżamy przez mosty przedostając się z wyspy na wyspę. Jedziemy wzdłuż jeziora do miasteczka Vagos, tam powinniśmy przesiąść się na prom i dopłynąć już na stały ląd. Niestety prom odpływa nam sprzed nosa. Musimy czekać 40 minut na następny. Mi czas mija na pstrykaniu zdjęć, a W. na analizowaniu mapy i przeszywaniu wzrokiem widoków.





Przepływamy Aresvikfjorden i wskakujemy na drogę E39, która jest przede wszystkim długim zjazdem aż do miasteczka Betna. Jest godzina 19:00 a przed nami jeszcze 20km kręcenia na pole namiotowe, na liczniku przejechanych 80km, słońce chyli się ku zachodowi, robi się chłodno - nie ma więc na co czekać. Wcinamy po batonie i pedałujemy dalej - teraz pod górę. Przez godzinę wdrapujemy się na ten koszmar, kilometr za kilometrem i nieustanne pedałowanie pod górę. Później na szczęście już tylko zjazd i to ostry, bo na licznikach ponad 50 km/h. Na drodze na szczęście pusto, czasami wyprzedza nas samochód, zrobiło się ciemno i zimno. Dodatkowo w czasie zjazdu przewiało nas do kości. Dojeżdżamy do miasteczka Dovefjord - norweg koszący trawę (swoją drogą, kto po ciemku kosi trawnik?) zamiast odpowiedzieć na nasze pozdrowienie jedynie skinieniem ręki, kręci głową - że co? że mamy takie duże bagaże, czy że jedziemy z czołówkami na rowerze? Docieramy na pole! Oczywiście o tej porze już nie ma nikogo w recepcji. Rozbijamy się po ciemku, jestem przemarznięta i głodna. Marzę o gorącym prysznicu. Swoją drogą uwielbiam takie momenty, gdy pragnienia sprowadzają się jedynie do podstawowego zaspokojenia potrzeb i gorący prysznic wraz z zupą chińską przynosi ogrom szczęścia oraz ulgi :) To jeden z powodów, dla których lubię takie podróże.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz