piątek, 10 września 2010
Romdalsfjorden
70 km
W nocy znowu jest ciepło. Nie wiem, czy to kwestia założenia dodatkowej pary rajstop i czapki, czy nie jest już tak zimno, jak w poprzednie noce. Po śniadaniu zostawiamy kasę za nocleg na książce meldunkowej i ruszamy w stronę Andalsnes. Dziś mamy zamiar przejechać ostatni odcinek naszej pętli i zatoczyć koło, tym samym jest to ostatni dzień przed jutrzejszą podróżą powrotną. Na początku drogi mamy łagodne odcinki, jedzie się lekko po płaskim a jak zdarza się podjazd, to nie jest on bardzo ciężki. Jedziemy wzdłuż fiordu Landfjorden, po jego drugiej stronie drzewa malują się już jesiennymi barwami. Mech stał się żółty, brzozy żółto-pomarańczowe a drzewa w oddali brunatne. Wystarczyły 2 tygodnie aby do More og Romsdal zawitała jesień - pora wracać do domu :) Gdy na liczniku mamy przejechanych 30 kilometrów zaczyna się podjazdowo. Ciężko się jedzie, bolą mnie nogi po 2 tygodniach wspinania się po górach, W. odczuwa kolana. Dodatkowo jesteśmy strasznie głodni a tu nigdzie nie można się zatrzymać. Przejeżdżamy jeszcze parę kilometrów robiąc krótkie przerwy na batona i wodę. W końcu zatrzymujemy się na małej polance przy drodze. Siadamy na świeżo ściętych pniach i zjadamy chilli con carne.
Do Andalsnes pozostało nam 20 kilometrów, dojeżdżamy do Romdalsfjorden i po drugiej stronie wody widzimy nasze miejsce docelowe. Na dole jest bardzo gorąco, zrzucamy polary i w mocnym słońcu jedziemy wzdłuż wody podziwiając góry Rauma. Delektujemy się słońcem, ciepłem i widokami. Docieramy do Andalsnes, odbieramy bilety na jutrzejszy pociąg. Na stacji kupujemy tradycyjną oranżadę produkowaną w Molde od 1924 roku - smakowała jak nasza polska oranżada w brązowych butelkach :) Pedałujemy w stronę doliny aby znaleźć jakiś nocleg. W sklepie kupujemy jeszcze łososia, paluszki krabowe i salami z baraniny. Jedziemy w stronę miejscowości Mijelva parę kilometrów od Andalsnes. Odnajdujemy camping, gdzie w recepcji wisi kartka, że w dzisiejszym dniu pole jest zamknięte... lecz wjazd otwarty. Myślimy sobie, że nie pierwszy raz wjeżdżamy na "zamknięte" pole, po przespanej nocy zostawimy, jak zwykle pieniądze, gdzieś w kuchni lub w skrzynce na listy. Rozkładamy zatem nasze szpargały i jemy kolację. Siedzimy sobie na ławce i podziwiamy widoki, gdy przychodzi pora na siku. Idę do łazienki a tu się okazuje, że wszystko jest dosłownie zamknięte. Wc zamknięte, łazienka zamknięte i kuchnia też. Granda! Przez parę chwil zastanawiamy się, czy zwijać się, czy zostajemy. Nie chce nam się strasznie wszystkiego ponownie pakować ale perspektywa braku prysznica jest niemiła. Podejmujemy decyzję i po 15 minutach opuszczamy pole. Zjeżdżamy na dół i po przeciwnej stronie rzeki znajdujemy duży camping. Tu bierzemy ciepły domek, który po negocjacjach cenowych okazuje się najtańszym domkiem, w jakim przyszło nam spać. Malutki, jak domek dla lalek ale bardzo przytulny. Na drzwiach wisi regulamin - jak po sobie nie posprzątasz łącznie z umyciem podłogi i stołu, płacisz 150kr kary. Po prysznicu jemy na małym tarasiczku kolację. Wcinamy zupkę chińską i patrzymy na wysokie góry. Ciszę przerywa przejeżdżający przez pole samochód wypchany pijanymi nastolatkami, którzy wykrzykują przez otwarte okno - nie wiem co wykrzykują ale chyba nie są to sympatyczne rzeczy. W nocy zrywa się silny wiatr, który jak się później okazuje będzie zapowiedzią zmiany pogody. Po prawie 2 tygodniach słońca przyszła pora na deszcz. Dobrze, że to nasz ostatni dzień pedałowania po górach :)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz