poniedziałek, 13 września 2010

Podsumowanie

Podsumowanie będzie jedynie mapowo-liczbowe:





niedziela, 12 września 2010

W samolocie

Rano zakładamy mokre ciuchy - cudowne i komfortowe uczucie. Chwała wszystkim bóstwom, że nie musieliśmy przywdziewać codziennie mokrej garderoby, bo ten wyjazd nie należałby do udanych! Pakujemy się szybko i jak zwykle szybko jesteśmy już na drodze. Na szczęście nie pada. Jedziemy w stronę Torp na lotnisko. Za Sandefjord gubimy drogę i musimy zawracać. Kompletnie nie pamiętam tej drogi, musieliśmy jechać inaczej. Wcale nie jest tak blisko, jedziemy i jedziemy. Mokre rzeczy już wyschły na nas, ja jedynie mam jeszcze problem z butami, które cały czas są doskonale przemoczone. Jedziemy bocznymi szosami omijając drogę ekspresową. Przejeżdżamy przez pola i przez urocze osiedla domów jednorodzinnych. Na ulicach w zasadzie nie spotykamy zbyt wiele osób. Paru właścicieli psów i kilku biegaczy. Dziwnie pomyśleć, że jutro w Polsce trzeba będzie iść do pracy do biura... Jest lotnisko! Dojechałam na nie już ostatecznością swych sił. Mamy jeszcze dwie godziny do odlotu, więc zaczynamy pakować swoje graty w misterne samolotowe pakuneczki. Obserwuję podróżnych - głównie Norwegowie, bo zapowiadane są loty międzymiastowe. I nie chce mi się wracać... Nie ma co, złapałam bakcyla, pokochałam Norwegię i co tam jeszcze z podobnych sformułowań. Wrócimy kiedyś, bez wątpienia :)

sobota, 11 września 2010

Powrót do Oslo

Dziś musimy się pożegnać z More og Romsdal, zatoczyliśmy koło w naszej rowerowej podróży, a to oznacza niechybny powrót do domu. Pakujemy się w malutkim, pastelowym domku dość szybko i oczywiście pozostawiamy go w nieskazitelnym stanie - przestrogi na drzwiach spełniły swoje zadanie ;) Na niebie przewalają się ciężkie chmury, znad gór nadciąga zmiana pogody. Wczorajszy bardzo silny wiatr zwiastuje dzisiejszą zmianę aury. Mimo tego, że będziemy już jechać tylko do pociągu, jakoś nie mamy ochoty moknąć i zagęszczamy nasze ruchy, gdy zaczyna lekko padać. Ostatni rzut oka na szosę ku Drodze Trolli i jedziemy do Andalsnes na pociąg. Oczywiście mamy jeszcze kupę czasu do odjazdu i musimy poczekać w malutkiej poczekalni. Przeglądamy prospekty (czy u nas na stacjach kolejowych nie mogą się pojawić broszury dotyczące regionu?) i obserwujemy kątem oka, że nie sami oczekujemy na pociąg do Dombas. Obok siedzi para młodych Francuzów, też rowerzyści.

Przed 9.00 pakujemy się do pociągu i czekamy na odjazd. Jedziemy przez dolinę Romsdalen Rauma, którą dwa tygodnie temu pokonywaliśmy rowerem. Góry z perspektywy siodełka są zdecydowanie ładniejsze i bardziej imponujące. Szybko dojeżdżamy do Dombas i wysiadamy na małej stacyjce. Tu okazuje się, że nasz pociąg jadący z Trondheim ma ponad 20 minutowe opóźnienie. Na zewnątrz jest niesamowicie zimno, pozostaje nam zatem poczekalnia. Z nudów studiuję trasy pociągów - w ręce wpadła mi genialnie szczegółowa mapa ze wszystkimi połączeniami i godzinami odjazdów z każdej stacji. Nawiązujemy konwersację z Francuzami. Jeździli po Norwegii 3 tygodnie, ale zaczęli od Oslo i przez Bergen dojechali do Molde. Widzieli Geiranger, jeździli rowerami i pociągami. Miło się rozmawia, więc kontynuujemy konwersację jeszcze w pociągu w przedziale rowerowym pakując nasze bagaże. Po zamknięciu wszystkiego w przedziale bagażowym poszukujemy naszych foteli podróżniczych. Jakiś dziwny system numeracji, którego nie rozumiem i gdyby nie W. prosiłabym pana w okularach o zejście z naszych miejsc, ale okazało się, że nasze są w innym wagonie. Podróż mija głównie na spaniu i w trybie praktycznie natychmiastowym jesteśmy w Oslo.

Przesiadamy się do pociągu do Sandefjord, żegnamy się z Francuzami, bo oni jadą do Larvik i opuszczamy Oslo. Szkoda, że nie mieliśmy czasu aby pojeździć trochę po mieście... W pociągu, im bliżej Sandefjord, tym bardziej koszmarna pogoda. Mam wrażenie, że wjeżdżamy w chmury. Leje baaaaardzo a tu już nasza stacja. Wyciągamy bagaże w strugach deszczu i szybko uciekamy pod daszek. Zakładamy kurtki, spodnie deszczowe i kto co jeszcze ma, aby się ochronić przed wodą. Generalnie czekamy aż się "trochę" przejaśni ale takie pojęcie w ogólnie nie ma prawa zaistnieć. Leje. Pierwszy raz widzę takie strugi deszczu "ciurkające" z nieba. Dobra, nie widzę pierwszy raz ale pierwszy raz przyjdzie mi w takich strugach jechać na rowerze. Chcemy dojechać do pola namiotowego, na którym rozbiliśmy się dwa tygodnie temu. Mam nadzieję, że W., wie jak tam dojechać, bo ja nie pamiętam a dolna część mapy, na której jest to pole, gdzieś się zawieruszyła. Jedziemy... płyniemy! Woda zalewa mi twarz, nalewa się do nosa, ust, zalewa okulary, że nic nie widzę. One jeszcze na dodatek parują, więc już TOTALNIE nic nie widzę. W. zapala czerwone światełko na swoim rowerze i mam się trzymać czerwonego punktu... hehe nawet śmiesznie jest. Jedziemy w potokach deszczu, strugi przelewają się na ulicach. Powoli dojeżdżamy do sklepu, gdzie chcemy sobie kupić coś dobrego na kolację aby jakoś umilić ten deszczowy dzień. W sklepie, udając, że wcale nie jesteśmy przemoczeni do suchej nitki, kupujemy tyle ile się da :) Piwa tylko nie udaje nam się kupić, bo okazuje się, że jest już po 18.00 i nie można po tej godzinie w sobotę kupić alkoholu. No trudno, obędzie się bez piwa. Po zakupach dalej w drogę mokrą. Pole jednak jest daleko albo perspektywa tego deszczu tak wydłuża drogę. Już mam wszystko mokre, nawet majtki. Docieramy a tu... zamknięte. W. idzie do domu obok (teoretyzujemy, że mieszka w nim właściciel) z zapytaniem czy możemy się rozbić mimo zamknięcia. Pan mówi, że nie on jest właścicielem i najlepiej zadzwonić na podany na tablicy informacyjnej numer. Dzwonimy... nie możemy się dodzwonić. No trudno, deszcz cały czas leje i nie będziemy już nigdzie jechać. Rozbijamy namiot w deszczu. To jest najokropniejsza rzecz pod namiotami - mokre wnętrze namiotu. Zrzucamy mokre cichy i wskakujemy do śpiworów. Rozwieszamy mokre rzeczy, gdzie się da, przez co robi nam się lekko zatęchła atmosfera ;) Pogoda jest koszmarna - leje, wieje i jest zimno. I tu nastąpiła kolejna najokropniejsza rzecz pod namiotami, gorsza od mokrego wnętrza namiotu - siku się chce! Brrr.... nie idę nigdzie, wytrzymam do rana. Jesteśmy tak przemarznięci, objedzeni i zmęczeni, że o 20.00 już śpimy :)

piątek, 10 września 2010

Romdalsfjorden



70 km

W nocy znowu jest ciepło. Nie wiem, czy to kwestia założenia dodatkowej pary rajstop i czapki, czy nie jest już tak zimno, jak w poprzednie noce. Po śniadaniu zostawiamy kasę za nocleg na książce meldunkowej i ruszamy w stronę Andalsnes. Dziś mamy zamiar przejechać ostatni odcinek naszej pętli i zatoczyć koło, tym samym jest to ostatni dzień przed jutrzejszą podróżą powrotną. Na początku drogi mamy łagodne odcinki, jedzie się lekko po płaskim a jak zdarza się podjazd, to nie jest on bardzo ciężki. Jedziemy wzdłuż fiordu Landfjorden, po jego drugiej stronie drzewa malują się już jesiennymi barwami. Mech stał się żółty, brzozy żółto-pomarańczowe a drzewa w oddali brunatne. Wystarczyły 2 tygodnie aby do More og Romsdal zawitała jesień - pora wracać do domu :) Gdy na liczniku mamy przejechanych 30 kilometrów zaczyna się podjazdowo. Ciężko się jedzie, bolą mnie nogi po 2 tygodniach wspinania się po górach, W. odczuwa kolana. Dodatkowo jesteśmy strasznie głodni a tu nigdzie nie można się zatrzymać. Przejeżdżamy jeszcze parę kilometrów robiąc krótkie przerwy na batona i wodę. W końcu zatrzymujemy się na małej polance przy drodze. Siadamy na świeżo ściętych pniach i zjadamy chilli con carne.

Do Andalsnes pozostało nam 20 kilometrów, dojeżdżamy do Romdalsfjorden i po drugiej stronie wody widzimy nasze miejsce docelowe. Na dole jest bardzo gorąco, zrzucamy polary i w mocnym słońcu jedziemy wzdłuż wody podziwiając góry Rauma. Delektujemy się słońcem, ciepłem i widokami. Docieramy do Andalsnes, odbieramy bilety na jutrzejszy pociąg. Na stacji kupujemy tradycyjną oranżadę produkowaną w Molde od 1924 roku - smakowała jak nasza polska oranżada w brązowych butelkach :) Pedałujemy w stronę doliny aby znaleźć jakiś nocleg. W sklepie kupujemy jeszcze łososia, paluszki krabowe i salami z baraniny. Jedziemy w stronę miejscowości Mijelva parę kilometrów od Andalsnes. Odnajdujemy camping, gdzie w recepcji wisi kartka, że w dzisiejszym dniu pole jest zamknięte... lecz wjazd otwarty. Myślimy sobie, że nie pierwszy raz wjeżdżamy na "zamknięte" pole, po przespanej nocy zostawimy, jak zwykle pieniądze, gdzieś w kuchni lub w skrzynce na listy. Rozkładamy zatem nasze szpargały i jemy kolację. Siedzimy sobie na ławce i podziwiamy widoki, gdy przychodzi pora na siku. Idę do łazienki a tu się okazuje, że wszystko jest dosłownie zamknięte. Wc zamknięte, łazienka zamknięte i kuchnia też. Granda! Przez parę chwil zastanawiamy się, czy zwijać się, czy zostajemy. Nie chce nam się strasznie wszystkiego ponownie pakować ale perspektywa braku prysznica jest niemiła. Podejmujemy decyzję i po 15 minutach opuszczamy pole. Zjeżdżamy na dół i po przeciwnej stronie rzeki znajdujemy duży camping. Tu bierzemy ciepły domek, który po negocjacjach cenowych okazuje się najtańszym domkiem, w jakim przyszło nam spać. Malutki, jak domek dla lalek ale bardzo przytulny. Na drzwiach wisi regulamin - jak po sobie nie posprzątasz łącznie z umyciem podłogi i stołu, płacisz 150kr kary. Po prysznicu jemy na małym tarasiczku kolację. Wcinamy zupkę chińską i patrzymy na wysokie góry. Ciszę przerywa przejeżdżający przez pole samochód wypchany pijanymi nastolatkami, którzy wykrzykują przez otwarte okno - nie wiem co wykrzykują ale chyba nie są to sympatyczne rzeczy. W nocy zrywa się silny wiatr, który jak się później okazuje będzie zapowiedzią zmiany pogody. Po prawie 2 tygodniach słońca przyszła pora na deszcz. Dobrze, że to nasz ostatni dzień pedałowania po górach :)







czwartek, 9 września 2010

Eresfjorden



81 km

Po przespanej nocy w ciepłym domku (momentami było nawet zbyt gorąco) ciężko jest się zebrać i wyruszyć dalej. W sumie dopiero po dwóch godzinach od chwili pobudki jesteśmy gotowi do drogi. Na niebie piękne słońce zachęca do kręcenia. Przejeżdżamy przez całą Sunndalsorę, bo musimy dostać się do drogi nr 62, która wypada z miasteczka po drugiej stronie. Na początek wita nas 6 kilometrowy tunel, jest obok droga wiodąca przez szczyt ale decydujemy się przejechać środkiem góry.



Po przejechaniu w miarę spokojnego odcinka, znajdujemy się nad pięknym fiordem Surnadalsfjorden, który wczoraj oglądaliśmy z drugiego brzegu. Widok jest cudny :) Wysokie góry, niebieska woda, zieleń i dachy domów. Wspinamy się na przełęcz 135 m. Jedzie się doskonale.



Na krzyżówce zjeżdżamy na drogę nr 660, znowu tunel... tym razem krótki. Za tunelem podziwiamy drugi fiord Eresfjorden, tu na drodze zaczepia nas młody Norweg (?) - pyta się skąd jedziemy, gratuluje przejechanych kilometrów, pokazuje po drugiej stronie wody swoja farmę, opowiada, że siedzi dziś z sąsiadem i cały dzień mają w zamiarze picie piw ;) Żegnamy się z nim, on ostrzega nas na koniec, abyśmy uważali na ciężarówki i chwiejnym krokiem wraca do domu sąsiada. Jedziemy dalej wzdłuż wody. Generalnie przez cały pobyt nie dotknęliśmy jeszcze wody fiordowej... nadrabiamy zaległości w malutkim porcie. Tak jak turkusowy kolor wody zachęca do kąpieli, tak jej temperatura - odstrasza! jest okropnie zimna, jak górski strumień!

Obiad jemy na drewnianej ławce z widokiem na góry i wodę - nigdy mi się nie znudzi ten widok, ogólnie cały czas widzimy wodę i góry... ale mogłabym się patrzeć na nie godzinami. Po obiedzie regeneracyjna 10-minutowa drzemka i starujemy dalej.






Przed nami wjazd na 500 m przełęcz, zanim go rozpoczniemy kupujemy sobie w pobliskim sklepie smakołyki - placki ziemniaczane z rybą i śledzia w zalewie cynamonowej. Wsiadamy na rower i ruszamy na podbój przełęczy. 10 km o 10% nachyleniu. Wjeżdża się elegancko. Im wyżej tym cudowniejsze widoki - widzimy góry Rauma, które otaczały nas w czasie naszych pierwszych dni pobytu, teraz jesteśmy po ich drugiej stronie.





Na szczycie przełęczy małe jeziorko. Zjazd 10%, na którym bijemy rekordy - W. 62km/h, ja 54 km/h, w najszybszym momencie nie wyrabiam na zakręcie i zjeżdżam na przeciwległy pas - na szczęście pusty. Ogólnie przez cały zjazd nie mijamy nikogo, pustki. Po 20 kilometrowym zjeździe wjeżdżamy prosto na pole namiotowe :) A tu też pustki, nikogo nie ma. Żadnych turystów i żadnych właścicieli. Poza budynkiem z łazienkami i kuchnią, znajdują się tu trzy duże drewniane domki z kluczami w drzwiach (jeśli bylibyśmy zainteresowani noclegiem w nich spokojnie możemy skorzystać) i kawałkiem trawy na namioty. Wybieramy trawę. Na tablicy informacyjnej widnieje napis, że codziennie pojawia się ktoś w godzinach wieczornych i zbiera kasę za nocleg. Czekamy ale nie doczekujemy się nikogo. Możliwe, że jest po sezonie i stąd te pustki. Na dobranoc jemy placki ziemniaczane z rybą, śledzia w zalewie cynamonowej (paskudny) i salami z renifera :)

środa, 8 września 2010

Sunndalsera



66 km

W nocy znowu było zimno i to bardzo! Zmarzłam okrutnie, natomiast W. nie narzekał. Myślę, że było mi tak zimno, bo spaliśmy wyżej niż w ostatnie noce, znowu wjechaliśmy w wyższe góry. Nie ma to, jak wstać z muchami w nosie. Zimno, mokry namiot i rzeczy, które w czasie pakowania wylądowały na ziemi, no i głodno a w perspektywie ohydna kasza, która dziś... smakuje :) Zwijamy się i o 9:00 jesteśmy już gotowi do drogi. W recepcji znowu nikogo nie ma. Czytamy, że namiot to 60kr, a za osobę 0kr. Także zostawiamy 60kr, wkładamy do koperty i wciskamy w drzwi.

Na dzień dobry 5 kilometrów wjazdu na przełęcz 272m. Witajcie ponownie góry wysokie :) Podjazd zajmuje nam ponad godzinę. Później lekki zjazd do bardzo ładnej miejscowości Surnadal nad fiordem. Przez miasteczko płyną 4 rzeki, w których żyją ogromne tuńczyki - czytamy w prospekcie. W okolicy jest rześkie, zdrowe i czyste powietrze i woda - to też z prospektu. Wchodzimy do sklepu i obkupujemy się w smaczne rzeczy. Na ławce pod domem kultury wcinamy ziemniaczaną sałatkę. Objedzeni do granic możliwości wdrapujemy się na kolejną przełęcz - 130m. Na górze odpoczywamy przy urokliwym jeziorku. Jedziemy drogą nr 670 do Kavanne. Przejeżdżamy przez wsie (w których zazwyczaj śmierdzi albo krowiakiem, albo świniakiem albo jakąś chemią rolniczą). Nasza droga wygląda dość standardowo - wjazd na górę, zjazd do miasteczka, wjazd na górę, zjazd do miasteczka...







W Kavanne czekamy na prom 15 min. Przepływamy przez Stangvikfjorden. Jedziemy jeszcze jakiś czas drogą nr 670 ale za chwilę wpadamy w E70. Trochę pod górę, trochę w dół - żadna nowość ;) Dojeżdżamy do pięknego fiordu Surnadalsfjorden, nad którym malują się wysokie góry. Jedziemy wzdłuż fiordu, przejeżdżamy trzy niemiłe tunele i docieramy do miejscowości Sunndalsera - średniej wielkości z dużą ilością emigrantów na ulicach. W mieście górują fabryki, dziwnie wygląda np. elektrownia na tle masywnej pięknej skały górskiej. Kręcimy się po miasteczku szukając pola namiotowego. Odpoczywamy pod sklepem zajadając się suszonym łupaczem (haddock). Docieramy do pola namiotowego na obrzeżach, poznajemy tam polską rodzinę, która mieszka w Norwegii, pracuje dzielnie i oczekuje na przesyłki z Polski z polską kiełbasą. Ogólnie w miasteczkach często spotykamy Polaków - najczęściej pracują na budowach. My bierzemy na noc ciepły, drewniany domek i wieczorem z tarasu podziwiamy piękne, wysokie góry.

wtorek, 7 września 2010

ku nieznanemu



100 km

Staramy się wstać wcześniej, zwijamy się dość sprawnie. Kasza z suszem już mi nie smakuje, jest wręcz okropna! Nie mogę już jeść tej paćki bez smaku z dodatkiem dużej ilości słodkości bleee. Wyjeżdżamy z pola o 10.00 mając nadzieję, że obraliśmy drogę w dobrą stronę. Wjeżdżamy do centrum Kristiansund, to dość spore miasto z przemysłowymi peryferiami, co nie komponuje się ładnie z otaczającym morzem i pagórkami. Samo centrum nie robi na nas dobrego wrażenia, dużo miejsc jest zaniedbanych i obleśnych. Z perspektywy sporej ilości widzianych już miast, w czasie naszej podróży, mogę śmiało stwierdzić, że większe miasta norweskie są brzydkie. W większości wyglądają, tak jakby nic się w nich nie zmieniało od dziesiątek lat. Z prospektu wyczytujemy, że Kristiansund zostało prawie w całości zbombardowane w czasie II wojny światowej, pod koniec lat 40tych starano się je odbudować zachowując jego przedwojenny charakter. Wyczytaliśmy także, że miasto słynie z produkcji suszonych ryb.





Docierając do morza orientujemy się, że źle pojechaliśmy. Trzeba zawrócić i dojechać do punktu wyjścia... pod górę. Mi na środku skrzyżowania puszczają sakwy i cały rower z bagażem wali się na poziom zerowy. Źle przypięłam rano całość do bagażnika i teraz mam za swoje. Zła droga, przewrócony rower na ulicy, cholernie ciężkie sakwy, które muszę szybko doprowadzić do pionu sprawiają, że moja rezerwa cierpliwości na ten dzień jest na wyczerpaniu. Jedziemy według mapy ale nie możemy się wydostać z miasta. Po kolejnym zawróceniu w końcu zjeżdżamy na właściwą drogę i kierujemy się w stronę miasteczka Seivika. Dojeżdżamy do promu, czekając na "odprawę" jemy frytki za całe 30 koron. Podróż trwa 30 minut, więc wykorzystujemy ją zasadnie - mała drzemka. Pan bileciarz nie wymaga od nas zakupu biletu, macha ręką i puszcza za darmo :)

Jesteśmy na wyspie i drogą numer 680 jedziemy w stronę miasteczka Tustna. Pagórki i górki, górki i pagórki. Droga miła i mało męcząca, bo nie ma zbyt wiele podjazdów ale mi jedzie się dość ciężko. Nogi mam jak kołki. Zawsze zastanawiałam się, jakie to jest uczucie mieć "nogi jak kołki", mogę przestać się zastanawiać... już wiem. Mały lekki podjazd a ja nie mam siły kręcić. Przejeżdżamy przez mosty przedostając się z wyspy na wyspę. Jedziemy wzdłuż jeziora do miasteczka Vagos, tam powinniśmy przesiąść się na prom i dopłynąć już na stały ląd. Niestety prom odpływa nam sprzed nosa. Musimy czekać 40 minut na następny. Mi czas mija na pstrykaniu zdjęć, a W. na analizowaniu mapy i przeszywaniu wzrokiem widoków.





Przepływamy Aresvikfjorden i wskakujemy na drogę E39, która jest przede wszystkim długim zjazdem aż do miasteczka Betna. Jest godzina 19:00 a przed nami jeszcze 20km kręcenia na pole namiotowe, na liczniku przejechanych 80km, słońce chyli się ku zachodowi, robi się chłodno - nie ma więc na co czekać. Wcinamy po batonie i pedałujemy dalej - teraz pod górę. Przez godzinę wdrapujemy się na ten koszmar, kilometr za kilometrem i nieustanne pedałowanie pod górę. Później na szczęście już tylko zjazd i to ostry, bo na licznikach ponad 50 km/h. Na drodze na szczęście pusto, czasami wyprzedza nas samochód, zrobiło się ciemno i zimno. Dodatkowo w czasie zjazdu przewiało nas do kości. Dojeżdżamy do miasteczka Dovefjord - norweg koszący trawę (swoją drogą, kto po ciemku kosi trawnik?) zamiast odpowiedzieć na nasze pozdrowienie jedynie skinieniem ręki, kręci głową - że co? że mamy takie duże bagaże, czy że jedziemy z czołówkami na rowerze? Docieramy na pole! Oczywiście o tej porze już nie ma nikogo w recepcji. Rozbijamy się po ciemku, jestem przemarznięta i głodna. Marzę o gorącym prysznicu. Swoją drogą uwielbiam takie momenty, gdy pragnienia sprowadzają się jedynie do podstawowego zaspokojenia potrzeb i gorący prysznic wraz z zupą chińską przynosi ogrom szczęścia oraz ulgi :) To jeden z powodów, dla których lubię takie podróże.

poniedziałek, 6 września 2010

Kristiansund


84km

W nocy nie jest zimno! Wysypiamy się znakomicie tylko czasami budzę się, bo mnie kask uwiera w głowę. Okazuje się, że jeśli nic nie można podłożyć pod głowę, kask świetnie nadaje się na poduszkę. Niby twardy ale jak się odpowiednio położy pod głową, jest idealnie :) Zbieranie się rano z pola idzie nam dłużej, niźli jak jesteśmy rozbici na dziko - bo tu przepierka, tu wycieczka do łazienki ze trzy razy, tu śniadanko na ławce, tu pakowanie na trawie i w namiocie i tak się schodzi. Wstaliśmy o 8.00 a wyjechaliśmy po 10.00.

Dziś cały czas będziemy jechać drogą nr 64 do samego Kristiansund, drogą którą poprzedniego dnia przejechał Japończyk w przeciwną stronę. Zaraz po wyjechaniu z miasta czeka nas przejazd przez ponad 3km tunel. Na szczęście nie ma dużego ruchu, więc nie mam tak dużego strachu przemierzając ciemną pieczarę. Ten tunel, to pikuś - przed samym Kristiansund czeka nas 6km tunel, który jest na domiar wszystkiego pod wodą! Nie wiem, jak to przeżyję. A to jest jedyna droga łącząca Kristiansund z Molde od strony zachodniej. Japończyk mówił, że tunel jest ciężki do przejechania, bo na początku jest ostry zjazd w dół a później mocne pedałowanie w górę.
Droga nr 64 jest bardzo przyjemna. Jedziemy wśród górek do 1000m. Są miłe podjazdy i długie zjazdy. Do Kristiansund mamy około 70km.

Zbaczając z drogi można zobaczyć jaskinię Trollkyrka (kyrka - kościół) - podziemne jeziorko z wodospadem, jedyne takie miejsce w tej części Norwegii. Ścieżką należy iść 30min aby dostać się do wejścia jaskini. My jednak nie zbaczamy z naszego rowerowego szlaku i jedziemy dalej. Przed nami Eide, ostry zjazd w dół i jesteśmy w malutkiej miejscowości, mało ładnej. Zaopatrujemy się w wodę. Słońce nam przypieka, więc zdejmujemy polary i to jest pierwszy dzień, gdy jedziemy w krótkim rękawku nawet podczas zjazdów, w czasie których zazwyczaj zakładaliśmy nie tylko polary ale także kurtki i rękawiczki z długimi palcami. Jest zdecydowanie cieplej niż w wysokich górach. Za Eide mamy już bliziutko do Atlantic Road - cel wielu wycieczek. Z daleka widzimy już najwyższy most. Jedziemy lasem a na obiad zatrzymujemy się w sympatycznym miejscu, gdzie z góry widać jezioro a na nim mnóstwo łabędzi.



Wraz z dotarciem do Atlantic Road zaczyna się zupełnie nowy krajobraz - iście księżycowy, skały porośnięte mchem i niską roślinnością i wszędzie woda. Atlantic Road, to 8km droga z pięcioma mostami, która w latach 80-tych połączyła okoliczne wyspy. Celem mostu oczywiście było usprawnienie komunikacji między malutkimi osadami jednak droga jest tak atrakcyjna, że przyciąga liczne rzesze turystów. Nikt nie spodziewał się, że ta okolica będzie tak popularna właśnie przez słynną drogę (nawet spoty reklamowe Nissana zostały poczynione w tym miejscu). Jedzie się bosko, bo widok jest cudny. Małe skałki, wysepki i wszystko w niemalże szafirowej wodzie. W oddali widać kolorowe, drewniane domy - to najstarsza osada z XIII w.









Za Atlantic Road rozpoczyna się kolejny malowniczy teren - lasy i jeziora, zupełnie jak nasze Mazury :) Cały czas zjazdy i podjazdy, płaskiego nie ma... nie pamiętam zresztą kiedy ostatnio w czasie tej wyprawy jechałam po płaskim, nie wliczając w to oczywiście pokładu promu. Zbliżamy się do tunelu. Jakieś 3km przed nim zmienia się nagle krajobraz. Otoczenie staje się bardzo surowe - skała i mech, asfalt i woda. Tu musi być bardzo ciekawie zimą... Jest tunel! Przed wjazdem bramki (u nas płaci się za autostrady, tu za tunele i mosty, oczywiście rowerzyści nigdy nie muszą płacić) i... pan w budce nas informuje, że nie możemy jechać na rowerze przez tunel. A Japończyk przejechał! Pan karze nam iść na autobus, który przyjedzie za 40min. Na szczęście przystanek nie jest daleko. Czekamy na przystanku i zastanawiamy się czy będziemy mogli wsiąść do autobusu z tym całym naszym majdanem... Nadjeżdża autobus, wyskakuje miły pan, który pomaga nam załadować majdan do luku bagażowego a rowery przyczepić do bagażnika z tyłu autobusu - cudownie :) Wszystko jest piękne poza tym, że chyba po całym dniu jeżdżenia po górach wydzielamy niezbyt miła woń dla współpasażerów, którzy mierzą nas wzrokiem. No trudno nic na to teraz nie poradzę, że najzwyczajniej w świecie, jako strudzeni rowerzyści - śmierdzimy ;) Tunel faktycznie jest imponujący, nie wiem jak Japończyk go pokonał... Autobus pędzi i tylko się zastanawiam czy pan kierowca nie zobaczy zaraz naszych rowerów w tylnym lusterku roztrzaskujących się o asfalt i miażdżonych przez nadjeżdżające samochody. Wszystko się udało i my i rowery szczęśliwie przejechaliśmy przez tunel i jesteśmy w Kristiansund :)

Na pole docieramy według znaków i na obrzeżach miasta nocujemy na polu ze średnio fajnymi łazienkami. Prysznice są w barakach, dawno nie widziałam takich obskurnych łazienek... fuj! na szczęście ciepła woda jest za darmo, może dlatego te łazienki są tak mało atrakcyjne. Ale nie marudzę, bo przecież najważniejsza po całym dniu na rowerze nie jest ładna łazienka ale gorąca woda w prysznicu :)

niedziela, 5 września 2010

Molde



84km


To już chyba jest standardem, że każdy dzień chcę rozpocząć od stwierdzenia: "w nocy było cholernie zimno!". A dzisiejszej, to nawet bardzo. Chcieliśmy wstać o 7.00 ale wystawienie kawałka twarzy ze śpiwora mogło się zakończyć szokiem termicznym. Wstaliśmy w rezultacie o 9.00, szybka zwijka w zimnej rosie i o 10.15 jesteśmy już na drodze. Słońce świeci, więc szybko się rozgrzewamy. Jedziemy w stronę miejscowości Vatne, droga na mapie jest biała, więc kwalifikuje się do tych z mniejszym ruchem, co mnie bardzo cieszy - kolejny dzień bez ciężarówek :) Podczas pedałowania po prawej stronie mamy wysokie wzgórze a po lewej zatokę i wyspy - wszystko, oczywiście jak na ten kraj przystało, tworzy piękną scenerię. Szosa jest tak mało uczęszczana, że w pewnej chwili kończy się asfalt. Jedziemy lasem, czasami pojawi się dom, czasami owca. Teren ogólnie leśno-rolniczy. Trochę w dół, trochę pod górę ale generalnie nie ma większych podjazdów, więc dziś nie zapowiada się ciężko. Jemy obiad nad fiordem - cisza i spokój, tylko nagle nie wiadomo skąd pojawia się na drodze drepcząca dziewczyna w uroczej, białej sukience. Scena zupełnie, jak z horroru :| Przy obiedzie oczywiście czas na suszenie namiotu i sesję zdjęciową. Tegoroczne zabranie statywu było strzałem w dziesiątkę - parę kilo więcej ale warto było :) Po posiłku chwilę leżymy na słońcu, grzejemy się i nabieramy sił do dalszej drogi.

Do Vestnes mamy jeszcze 30km, a na liczniku już 20. Zastanawiamy się czy jeszcze dziś załapiemy się na prom do Molde. Mamy nadzieję, że w niedzielę nie pływa jeden prom na dobę, i to jeszcze na domiar złego, dajmy na to, rano. Droga lekka i przyjemna - po lewej cały czas morze i wyspy a po prawej góra - ta już bardziej konkretna, bo ponad 1000m. Do Vestnes przyjeżdżamy o 18.00 i załapujemy się na prom. Ten jest już samochodowy, więc płacimy 70kr a nie 170, jak w przypadku ekspresów. Na promie podziwiając Molde mam wrażenie, że to polski Sopot - ekskluzywny kurort z klasą. Co prawda oglądamy miasto jedynie z pokładu promu, bo po wyjściu kierujemy się bezpośrednio na wschodnie obrzeża, na których jest zlokalizowane pole. Na stacji benzynowej spotykamy chłopaka, który średnio mówi po angielsku ale dogadać się można. Czyli nie wszyscy mówią płynnie w Norwegii po angolsku ;) Pole jest ogólnie marne... tzn. bardzo czyste i zadbane ale tłoczne. Bardzo dużo ludzi, głównie domki i miejsca na przyczepy. Plac na rozbicie namiotu, to w zasadzie mały placyk, na którym mogą się zmieścić, cztery, góra pięć namiotów. I drogo, dwa razy więcej jak w Alesund. Pole jest zaraz obok lotniska, więc nad głowami przelatują nam samoloty większe i mniejsze. W związku z pomyłką żetonową korzystam z prysznica w łazience męskiej i odkrywam okropność szowinistyczną - proceder absolutnie niesprawiedliwy... pod prysznicem damskim można pluskać się 4 min, a pod męskim za tę samą cenę - 5minut!! granda ;)
W czasie szykowania kolacji poznajemy Japończyka, który na rowerze przemierzył już Finlandię, Szwecję i pół Norwegii. Tym samym przepedałował już 4000 km! Ma roczny urlop i w planach przejechanie całej Europy :) Sympatyczny młody człowiek.
Widok z namiotu mamy piękny - góry od prawa do lewa :) Według prospektu widok na 222 wierzchołki... ciekawe, że wyszła im taka interesująca liczba.

sobota, 4 września 2010

W stronę Molde




34 km

Dziś naszym celem jest miasto Molde, już wiemy, że nieosiągalnym gdy z Alesund mamy prom dopiero za 3 godziny! Nie dość, że rano strasznie długo się zbieramy, wstaliśmy dopiero koło 9.00, to jeszcze prom w stronę Hamnsund jest dopiero o 15.00. Nie przyszło nam do głowy dzień wcześniej aby sprawdzić połączenia, jest niedziela więc w ciągu dnia kursują tylko dwa promy w tę stronę, która nas interesuje.

Nie chce nam się pożytkować tych 3 godzin na jeździe po okolicy, więc początkowo siadamy na ławce w słońcu, jednak już po 30min zmieniamy miejsce na zdecydowanie bardziej zacienione. Najpierw krótka drzemka a później obserwujemy Norwegów:
- w mieście jest sporo turystów;
- Norwegowie, w szczególności ci młodzi, są bardzo otyli, bo:
- cały czas wcinają jedzenie z maka lub kebabiarni;
- wszystkie młode dziewczyny są podobnie wystylizowane - cosmo i mtv;
- domeną Norwegów wcale nie są blond włosy i jasna karnacja (co miało miejsce w Szwecji) - jedni są ciemnowłosi i mają ciemną karnację, inni są blondynami;
- nie podają sobie ręki na przywitanie, tym bardziej nie ma mowy o cmoknięciu w policzek, jedynym "wylewnym " przywitaniem wśród pań jest lekki uścisk;
- w mieście dominują starsze osoby.

Tak jesteśmy pogrążeni w rozmowie i rozmyślaniach, że na łódź wsiadamy na minutę przed odpłynięciem (!), o mały włos a odpłynęłaby, następna dopiero jutrzejszego dnia. Płyniemy 20min od wysepki do wysepki. Wysiadamy w miejscowości Hamnsund. Po wyjściu na brzeg W. mówi "ale zadupie". No fakt, poza przystanią, to tu nic nie ma. Nic dziwnego, że pan w informacji turystycznej w Alesund nic nie wiedział o istnieniu tej miejscowości. Jedziemy drogą numer 654 ku Skjeltene. Okolica typowo rolnicza - owce na wypasie, śmierdzi krowiakiem i sianem. Dla mnie cudny sielski klimat. Mamy po lewej stronie widok na wyspy a po przejechaniu 10 km wyłaniają nam się po prawej stronie góry w głębi lądu. Największy szczyt w okolicy to 1062 m n.p.m. Droga miła, bo ruch mały i bez większych przewyższeń. Dojeżdżamy do Brattvag - tu według mapy miało być pole namiotowe ale nie ma. Rozglądamy się za miejscówką, bo jest już po 18.00 i zaczyna się robić ciemno. Niestety jest ciężko, albo podmokłe tereny albo skała. Na szczęście zbaczając lekko z szosy wjeżdżamy na łąkę, na której jest doskonałe miejsce na rozbicie naszego małego obozu. Rozbijamy się złorzecząc na wszędobylskie meszki. Na jutro plan jest taki aby wstać wcześniej i już o 8.00 być w drodze :)





piątek, 3 września 2010

Runde




82 km

W nocy jest mi okropnie zimno, okropnie!! Może to kwestia tego, iż mamy namiot zaraz przy wodzie... jeśli po powrocie nie będę mieć zapalenia płuc będzie dobrze ;)
Dziś postanawiamy zostawić sakwy na polu i wyruszyć na lekką wycieczkę na wyspę Runde w poszukiwaniu maskonurów. Na początek dnia robimy małą przepierkę i wieszamy pranie na suszarce, którą bierzemy z kuchni. Na suszarce jest napisane "możesz pożyczyć ale pamiętaj aby później oddać". ok o oddaniu będziemy pamiętać. Po przepierce i zapakowaniu jedynie najpotrzebniejszych rzeczy (okazuje się, że zapominam pompki ale mam nadzieję, że nie będzie nam potrzebna) ruszamy do Alesund.
Z pola namiotowego do centrum jest około 15 km. Jedziemy najpierw kawałek drogą ekspresową a następnie wjeżdżamy w mniejsze uliczki. Kręcimy się po centrum, jeździmy między kamienicami, po nadmorskim deptaku i obserwujemy ludzi. Alesund zostało wybrane przez Norwegów najładniejszym miastem w ich kraju. W XIX w. praktycznie całe spłonęło, po latach odbudowano je zachowując pierwotną architekturę. W samym centrum można oglądać ładne i zadbane kamienice stylem przypominające średniowieczne domki z baśni. Poza centrum Alesund to zwykłe miasto, z zabudową szeregową i blokami (tak, wieżowce też są).






Po krótkiej wycieczce miastowej łapiemy tzw. "express boat" - to szybki prom do przewozu jedynie ludzi, cena dużo wyższa niż przy promach samochodowych. W wygodnych fotelach płyniemy do Hareid zajadając sałatę i bułki z serem topionym. Po 25 minutach jesteśmy na miejscu i znowu będziemy piąć się w górę. Przed nami roztacza się zupełnie inny krajobraz - lekkie pagórki i wrzosowiska. Przejeżdżamy przez małe mieścinki zlokalizowane u podnóży górek - miasteczko, wjazd na górę, zjazd do miasteczka, wjazd na górę, zjazd do miasteczka i tak cały czas ;) Przejeżdżamy przez dwa tunele i dość stromy most.



Zdecydowanie źle rozplanowaliśmy wycieczkę - nie wiem czemu ale myśleliśmy, że dotarcie do siedziby maskonurów zajmie nam mniej czasu. W efekcie nie docieramy wcale do Runde. Jakieś 15km przed wyspą jemy obiad na wrzosowiskach, ja moczę buta próbując zrobić zdjęcie (w rezultacie jestem zła, bo głodna i z mokrym butem) i podejmujemy decyzję o powrocie. Jest już późno a przed nami jeszcze wiele kilometrów powrotnych. Droga do Hareid przebiega dość sprawnie, do przystani promowej docieramy po 20.00. Niestety na prom musimy czekać ponad godzinę. Na początku siedzimy na ławce przy wodzie ale po zachodzie słońca chowamy się do poczekalni, w której wieczór spędza okoliczna młodzież.

Do Alesund przypływamy koło 22.00, przez miasto jedziemy ile sił w nogach, bo jest zimno i głodno. Na ulicach pusto, jedynie w parku słyszymy młodych ludzi - palą marychę, bo śmierdzi od nich na kilometr ;) Zastanawiam się czy ludzie bawią się w centrum, w końcu dziś jest piątek... przejeżdżamy obok klubu - na zewnątrz stoi dwóch chłopaków, w środku dwie dziewczyny wyginają się na parkiecie. Tłumów nie ma, no ale w końcu gdzie mają być te tłumy skoro cała Norwegia ma tylko 4,5 mln mieszkańców. Na pole docieramy już w całkowitych ciemnościach, mam nadzieję, że nie budzimy zbyt wiele osób, szeleszczącym przygotowywaniem zupki chińskiej. Do spania ubieramy się we wszystko co mamy pod ręką... jest zimno!

czwartek, 2 września 2010

Alesund


83km

W nocy mamy podkręcone ogrzewanie w domku prawie na maksa, jest nam bardzo ciepło i wygodnie na miękkim łóżku :) Pozwalamy sobie na dłuższe spanie i wstajemy dopiero koło 8.30. Za oknem jest tak zimno, że aż strach wyjść. Szron na trawie!! Właścicielka pola informuje nas, że o 7.00 rano termometr wskazywał tylko 2 stopnie. Po zapakowaniu wszystkich rzeczy ruszmy w drogę. Jedziemy w kurtkach i czapkach. Jednak im niżej zjeżdżamy, tym robi się cieplej. Słońce ładnie świeci i po dojechaniu na sam dół w miejscowości Linge zdejmujemy czapki i kurtki, już jest ciepło i miło. W Linge podziwiamy fiord, piękna niebieska woda, lasy i góry. Naszym celem jest miejscowość Liabygd, gdzie planujemy przeprawić się promem do Stranda. Przejeżdżamy przez 3 tunele. Ostatni z nich jest najdłuższy - ponad kilometrowy. Nie jedzie się w nich miło, jest duszno, ciemno, zimno i... głośno! Nadjeżdżający samochód to prawie, jak samolot odrzutowy. Koszmar, nie podoba mi się to i wręcz nie mam ochoty jechać przez te tunele. Oczywiście podziwiam technologię i zamysł przebicia się przez górę i poprowadzenia tam drogi ale... mogli ścieżki rowerowe w nich zrobić ;)



W Liabygd czekamy jakieś 20min na prom. Płacimy 30koron i płyniemy na drugą stronę. Pogoda jest cudna - słońce i prawie ani jednej chmurki. Na drugiej stronie wjeżdżamy na drogę, która od samego początku pnie się pod górę, czeka nas wdrapanie się na przełęcz 530m n.p.m. Przejeżdżamy przez miasteczko i wjeżdżamy w las. Naszym celem jest dziś Alesund ale gdy wspinamy się powoli kilometr po kilometrze obawiamy się, że dystans 57km do Alesund może być dziś nieosiągalny. Jedziemy głównie przez las, odpoczywamy przy punktach widokowych, zachwycamy się wówczas górami i fiordem, pijemy litry wody, bo słońce mocno przypieka, jemy jagody i próbujemy zakumplować się z owcami ale te są nastawione do nas z dystansem. Wjeżdżamy na przełęcz, na górze mijamy dwa jeziora, które są zbiornikami pitnej wody dla okolicznych miejscowości. Łąka obok jeziorek jest idealnym miejscem na nocleg - cisza i góry. Rezygnujemy jednak z pomysłu pozostania, bo po pierwsze jest tu wysoko, więc w nocy może być bardzo zimno, a po drugie jest dopiero 15.00, więc można wykręcić jeszcze parę kilometrów. 5km zjazdu :) Odsłaniają się przed nami góry Sunmore - widok nieziemski!



Na dole jedziemy przez małe miejscowości, średnio ładne... typowe dziury bez wyrazu. Docieramy do promu i przepływamy do miejscowości Magerholm. Zaczynamy rozglądać się za noclegiem, jest to o tyle trudne, że na wybrzeżu ulokowanych jest mnóstwo domków. Niestety wjechaliśmy w obszar zabudowany i trudno będzie znaleźć wolną łączkę na nocleg. Pedałujemy już prawie 7 godzin, ja marzę i jedzeniu i odpoczynku. W miejscowości Spjelkavik na stacji benzynowej uprzejma pani daje nam mapkę okolicy i wskazuje najbliższe pole namiotowe. Jedziemy drogą ekspresową, nie jest to miłe, bo ruch jest duży, przejeżdżamy przez tunele. Słońce chyli się ku zachodowi, więc robi się zimniej. Zakładamy kurtki i wypatrujemy znaków pola namiotowego. Jest! Ale jakiś dziwny... niby trzeba skręcić w lewo, jednak po skręceniu w lewo wjechaliśmy na osiedle domków. Norweg w sklepie "Joker" (w Norwegii pełno jest tych sklepów, to coś w stylu naszej Żabki) płynną angielszczyzną tłumaczy nam, że na pole jest jeszcze dość daleko i trzeba jechać prosto a nie skręcać w lewo. Jedziemy dalej obrzeżami Alesund.

Na pole docieramy już po zmierzchu. Spodziewamy się horrendalnych cen, bo pole jest blisko centrum, jest duże i jak na pierwszy rzut oka luksusowe. Okazuje się, że dwie osoby i namiot to 60kr :) Rozbijamy się zaraz nam zatoczką z widokiem na centrum Alesund. Gorący prysznic jest miłym akcentem kończącym dzień a podgrzewana podłoga w łazience miłym zaskoczeniem :)

środa, 1 września 2010

Trollstigen



61km

Po całym dniu deszczu w końcu możemy wyjść z namiotu na więcej niż 10 minut. W nocy wiał bardzo silny wiatr, rozgonił chmury, przewiał deszcz i nawiał lepszą pogodę. Rano na niebie zamiast cimnoszarych chmur pojawiły się białe obłoczki i niebieskie niebo. Szybko zabieramy się za pakowanie namiotu. Czynimy to w jakimś dziwacznym pośpiechu, mamy wrażenie, że zaraz spadnie deszcz. Po zapakowaniu wszystkiego, opuszczamy naszą małą polankę pod skałą i jedziemy w kierunku miasta Andalsnes. Na szczęście droga zjazdowa, więc nie musimy wkładać dużego wysiłku w pedałowanie, oboje jesteśmy bez śniadania. Nie musimy wjeżdżać w miasto, bo okazuje się, że zaraz na obrzeżach jest stacja benzynowa, na której tankujemy wodę, i sklep w którym kupujemy sałatkę ziemniaczaną oraz wodę mineralną. W gazecie sprawdzam prognozę pogody i zapowiadają słoneczne dni z temperaturą w ciągu dnia w okolicach 15 stopni - cudnie :) Śniadanie jemy nad rzeką Rauma. Robi się coraz cieplej, więc zrzucamy tzw. wierzchnie okrycia.

Po sycącym śniadaniu (susz z kaszką, który za parę dni będzie dla mnie ochydny) i dopchaniu się sałatką ziemniaczaną jesteśmy gotowi aby zmierzyć się z naszym norweskim wyzwaniem - Drogą Trolli :) Zaraz za Andalsnes jest droga bezpośrednio prowadząca na Trollstigen. Pstrykamy pamiątkowe zdjęcia przed tablicą wjazdową i rozpoczynamy 15 kilometrowy podjazd na 850m.



Na początku droga prowadzi przez las.

Mi na dzień dobry dzieje się coś złego z łańcuchem - jakoś dziwacznie się zawija wokół korby się nie chce odwinąć. Na szczęście W. ratuje sytuację. Jedziemy dalej, krajobraz się zmienia z leśnego na typowo górski, powoli zbliżamy się do słynnej serpentyny - 11 zakrętów prowadzących na górę. Jesteśmy jedynymi rowerzystami, mijają nas samochody i kampery.




Zatrzymujemy się na zakręcie aby popstrykać zdjęcia, pogoda robi się naprawdę doskonała i ostatnie kilometry pokonujemy w słońcu. Przełożenie 1 na 1, powoli, powoli, powoli - nie jest źle :) Pierwszy kryzys na ostatniej prostej. Ja już bym chciała być na górze, W. narzeka na ciężar - nic dziwnego wjeżdża z 40kg, ja mam jakieś 10kg mniej. Ostatnia prosta, taras widokowy mamy już generalnie na wyciągnięcie ręki... wjechaliśmy!! :))




Na górze prowadzone są prace remontowe jednego z tarasów widokowych, na szczęście drugi jest czynny i wdrapując się na niego możemy podelektować się pięknym widokiem. Ludzi nie ma zbyt wiele, ewidentnie widać, że skończył się sezon turystyczny. Pijemy ciepłą herbatę, odpoczywamy, pstrykamy fotki, ustawiamy piramidki na powrót i kupujemy trolla w sklepie z pamiątkami. Ja jeszcze przebieram się w suchą koszulkę, staram się ukryć w skałkach aby uciec przed natarczywymi spojrzeniami robotników... Przed nami 30km zjazd, zakładamy w związku z tym ciepłe polary, kurtki, czapki i rękawiczki. Nie wiem gdzie się podziało słońce, bo właśnie przyszła ciemna chmura i zaczął padać deszcz. Zrobiło się zimno i niemiło. Przyszykowaliśmy się do zjazdu a tu... jeszcze jakieś 2km podjazdu!! Szok, nie tego się spodziewałam. Nogi odmawiają mi posłuszeństwa, pierwszy raz w życiu zaczynają mi drętwieć podczas pedałowania. Na dodatek ten cholerny deszcz doprowadza mnie do wściekłości, jest mi strasznie gorąco! Wysiłek wynagradzają cudne widoki. Moje codzienne hasło, jakie powtarzam od chwili przyjazdu do Norwegii parę razy w ciągu dnia to "jest pięknie". Dobra, czas na zjazd... Na liczniku ponad 50km/h. Droga jest zupełnie pusta, natomiast aura niesprzyjająca - deszcz i przeraźliwie zimny wiatr. Zatrzymujemy się po 15km na ciepłą herbatę i zupkę chińską. Zupkę jemy pod drzewem, ponieważ zaczyna mocniej padać. Jestem przemarznięta i marzę o gorącym prysznicu. Już wiem, że dziś nie będziemy rozbijać się w przysłowiowych krzakach tylko poszukamy pola namiotowego, które zagwarantuje nam gorącą wodę. Po ciepłej zupie jedziemy dalej, zaczyna wyglądać słońce, niebo się przejaśnia. Jedziemy cały czas w dół, podziwiamy góry i nie możemy uwierzyć w piękne widoki, jakie nas otaczają. Naszym celem jest Valldal ale jakieś 12km przed miasteczkiem zbaczamy na pole namiotowe. Zatrzymujemy się i bierzemy drewniany domek, ogrzewany! Cudności nad cudnościami, będzie nam ciepło w nocy :) Ciepły domek i ciepły prysznic - prawie jak w domu :)

Już wiemy, gdzie mieszkają trolle :)