niedziela, 29 sierpnia 2010

Jesteśmy :)



30km

Lotnisko Sandefjord Torp - jesteśmy w Norwegii; przywitało nas chłodne i rześkie powietrze. Po otrzymaniu bagażu rozpoczynamy składanie rowerów. Budzimy lekkie zainteresowanie wśród podróżnych, nie dziwi mnie to skoro rozłożyliśmy wszystkie nasze graty na podłodze - wokół nas jest chaos i bałagan. Wszystko oczywiście pod najlepszą kontrolą logistyczną. Z rowerami w czasie podróży na szczęście nic się nie stało - doleciały całe, w najlepszym stanie :) Przed wyjazdem oklejone zostały kartonami dla bezpieczeństwa, całość schowaliśmy do rowerowej torby podróżnej (torba, która dodatkowo waży 3kg i trzeba ją wozić na rowerze w czasie wyprawy...).
Składanie roweru i bagaży zajmuje nam ponad 3 godziny, długo! Po zapakowaniu sakw i przykręceniu ostatniej śrubki - ruszamy. Tak ruszyliśmy na podbój Norwegii, że ujechaliśmy 100 metrów i schowaliśmy się pod daszkiem przy wejściu na lotnisko. Z nieba leje deszcz i... świeci słońce. Znajdujemy się chyba na skraju chmury deszczowej, która wita nas deszczem nie zasłaniając przy tym słońca, bo zjawisko to trwa ponad 15 minut.

Po przeczekaniu deszczu ruszamy w stronę drogi nr 303 na południe. Po prawej stronie mamy czarne chmurzyska, po lewej białe chmurki i słońce. Jedziemy 2 km i łapie nas mocny deszcz, chowamy się pod iglakami - dzień dobry Norwegio, przywitałaś nas całym swoim charakterem :) Gdy tylko lekko się przejaśnia ruszamy dalej. Jedziemy w stronę miejscowości Sandefjord asfaltową szosą, ruch nie jest duży, mijamy pola i urocze norweskie domki. Domy mają kolor bordowy, biały lub niebieski, ramy okienne obowiązkowo pomalowane na biało - wszystko w tonacji norweskiej fragi. Ogólnie domy nie są tak urokliwie, jak te w Szwecji - są bardziej ascetyczne.

Dojechaliśmy do miasta, trochę kluczymy po przedmieściach i szukamy zjazdu na stację kolejową. Jadąc trafiamy na opisywaną w przewodniku (broszury informacyjne na lotnisku są bardzo przydatne) dzielnicę Bjerggata - białe, drewniane willowe domy z początku XIX w. Krążąc po mieście w końcu trafiamy na znak "Sentrum" i dojeżdżamy według wskazówek pana ze stacji benzynowej (który mówi wspaniałą angielszczyzną) na dworzec kolejowy. Ciężko go nazwać dworcem kolejowym, to raczej... dworek kolejowy - dwa perony i drewniana poczekalnia :) Na stacji urządzenie, które powinno się znaleźć na wszystkich dworcach w Polsce - automat na bilety. Żadnej kasy, pani w okienku, ani kolejki. Odbieramy naszą rezerwację, której dokonaliśmy jeszcze w Łodzi.

Po załatwieniu formalności biletowych ruszamy w miasto w poszukiwaniu kartusza. Okazuję się być to nie małym wyzwaniem. Na licznych stronach internetowych czytaliśmy, że w całej Norwegii można kupić kartusze firmy Primus - w związku z tym z domu zabraliśmy palnik właśnie do tego kartusza. Rzeczywistość jak zwykle okazuje się inna i przy kolejnej stacji plujemy sobie w brodę, że zostawiliśmy w Łodzi palnik do Campingazu. Na którejś tam z kolei stacji benzynowej jesteśmy w takiej euforii widząc kartusz Primusa, że nie zauważamy, że jest to wersja jednorazowa. Na szczęście pani na stacji pozwala nam zwrócić towar i oddaje nam całe 400 koron za dwa kartusze. Po straceniu wszelkich nadziei na ostatniej chyba z możliwych stacji w końcu udaje nam się kupić litrowy (!) kartusz na nasz palnik. W głowach mamy teraz tylko jedzenie - ostatni nasz posiłek to pyszne śniadanie przygotowane w Dąbrowie przez Z. (Z. gdyby nie Twoje kanapki teraz na pewno byśmy już leżeli martwi na ulicy norweskiej). Kolację jemy obok fontanny Hvalfangstmonumentet (jaka długa nazwa!), zaprojektowanej przez Knuta Steen'a w 1950r. To pomnik ku czci wielorybników, którzy polowali na otwartych łodziach. Pomnik obraca się wokół własnej osi (to przeczytałam w broszurze, nie zauważyłam obrotu ani przed, ani po kolacji). Siedzimy na ławce z widokiem na przystań. Po prawej stronie dzieci skate jeżdżą na deskach słuchając na żywo koncertu młodych piosenkarzy. Robi się już bardzo zimno, bo jest po zachodzie słońca.

Po skończonej kolacji postanawiamy szukać noclegu. Kierujemy się początkowo ku północnej części miasta, jednak na skrzyżowaniu zmieniamy zdanie i jedziemy w tę stronę, gdzie chmury nie są tak bardzo czarne. Przejeżdżamy obok fabryki przetwórstwa ryb i po około 30km. jazdy widzimy znak zjazdowy na camping. W związku z tym, że zaczyna już lekko padać a chmury nie zapowiadają przelotnego deszczu, jedziemy na camping. Okazuje się, że zawitaliśmy na sympatyczne pole zaraz nad zatoczką. Rozkładamy namiot w lekkim deszczu, a gdy wchodzimy do środka leje już konkretnie. Nie zdążyliśmy wziąć niczego z sakw, tak mocno pada, że nie możemy wystawić nawet nosa z namiotu. W związku z powyższym faktem śpimy w tym w czym jeździliśmy - niefajnie. Pada przez całą noc. Norwegia - już wiemy, że nasza wyprawa nie będzie tak sielankowa, jak na Gotlandii... trzeba będzie zmierzyć się z deszczem, chłodem i wysiłkiem. Ale właśnie po to tu jesteśmy :)

2 komentarze:

  1. będę pisać. codziennie, po troszku aby dawkować sobie racjonalnie wspomnienia ;)

    OdpowiedzUsuń